Andreï Makine
Kobieta, która czekała
I
1
„Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia (choćby jedynie do szczęścia czysto fizycznego, tak, do banalnego spełnienia zmysłowego), która jednak wybrała, można powiedzieć niefrasobliwie, samotność, wierność wobec nieobecnego, wyrzekając się kochania…”.
Napisałem to zdanie w tym szczególnym momencie, w którym człowiekowi się zdaje, że poznał już kogoś (tamtą kobietę, Wierę). Wcześniej występuje ciekawość, domysły, pragnienie wyznań. Chęć przeniknięcia drugiej osoby, odkrycia jej sekretów. Później, gdy zagadka jest już rozwiązana, przychodzą te słowa, często pretensjonalne i kategoryczne, słowa, które analizują, stwierdzają, podsumowują. Wszystko staje się jasne i pewne. A to może się przerodzić w związek miłosny albo w obojętność. Tajemnica drugiej osoby jest oswojona. Jej ciało sprowadza się do mechaniki zmysłowości, wzbudzającej pożądanie bądź nie. Jej dusza ogranicza się do zbioru przewidywalnych reakcji.
W istocie na tym etapie dochodzi do swego rodzaju morderstwa, gdyż zabijamy ten nieskończony i niewyczerpany byt, który spotkaliśmy. Wolimy mieć raczej do czynienia z konstrukcją słowną niż z żyjącą istotą…
Podczas tych wrześniowych dni w wiosce leżącej w środku lasów, które ciągnęły się aż do Morza Białego, musiałem notować tego typu spostrzeżenia: „niewyczerpany byt”, „morderstwo”, „kobieta obnażona za pomocą słów”… Wówczas (miałem dwadzieścia sześć lat) podobne refleksje wydawały mi się ogromnie przenikliwe. Odczuwałem przyjemną dumę, że odkryłem sekretne życie kobiety, która mogłaby być moją matką, że w kilku zręcznych zdaniach zdołałem wyrazić jej los. Myślałem o jej uśmiechu, o geście dłoni, jakim mnie pozdrawiała, widząc z daleka na brzegu jeziora, o miłości, którą mogłaby obdarzyć tylu mężczyzn, a której nie ofiarowała nikomu. „Kobieta tak zdecydowanie predestynowana do szczęścia. Tak, byłem dosyć dumny z mojej analizy. Przypomniałem sobie nawet, że pewien dziewiętnastowieczny krytyk używał terminu „dialektyka duszy”, chcąc określić u pisarzy tę sztukę zgłębiania sprzeczności ludzkiej psychiki. „Kobieta predestynowana do szczęścia, która jednak…”.
W ten wrześniowy wieczór zamknąłem notes i spojrzałem na garść borówek, zimnych i upstrzonych plamkami, które pod moją nieobecność Wiera zostawiła na stole. Za oknem ponad czarną linią lasu niebo zachowało jeszcze tę mleczną bladość, która przywoływała na myśl — odległą o kilka godzin marszu — senną obecność Morza Białego, już oczekującego zimy. Dom Wiery znajdował się na początku ścieżki prowadzącej przez zalesione wzgórza na wybrzeże. Pomyślałem o samotności tej kobiety, o jej spokoju, o jej ciele (w sposób jak najbardziej fizyczny wyobraziłem sobie kokon delikatnego ciepła otaczający to kobiece ciało pod kołdrą w krystaliczną mroźną noc) i nagle zrozumiałem, że żądna dialektyka duszy nie jest w stanie wyrazić tajemnicy tego życia. Życia zdecydowanie zbyt przejrzystego i boleśnie prostego w porównaniu z moimi uczonymi analizami.
Życia kobiety, która czekała na powrót ukochanego mężczyzny. I nie było tu żadnego innego sekretu.
Jedyny rys zagadkowy, a właściwie anegdotyczny, stanowiła moja pomyłka: po naszym pierwszym spotkaniu, które trwało ledwie kilka sekund, pod koniec sierpnia, minąłem się z Wierą raz jeszcze, na początku września. I nie poznałem jej. Byłem przekonany, że chodzi o dwie różne kobiety.
A przy tym obie wydawały mi się „tak zdecydowanie predestynowane do szczęścia…”
Później miałem poznać układ dróg, ruchliwe habity drzew, inne za każdym zakrętem, uskoki stromego brzegu jeziora, wzdłuż którego już wkrótce mógłbym wędrować z zamkniętymi oczami. Ale tego dnia pod koniec lata zaczynałem dopiero orientować się w okolicy, krążyłem tu i tam z tą podniecającą radością, że za modrzewiowym gajem mogę odkryć opuszczoną wioskę albo — z trudem utrzymując równowagę — przejść po drewnianym, na wpół zawalonym mostku. To właśnie u wejścia do jednej z takich na pozór niezamieszkanych wiosek ją ujrzałem.
Z początku miałem wrażenie, że zaskoczyłem kochającą się parę. W gąszczu porastającym brzegi jeziora dostrzegłem bardzo biały fragment uda, zarys tułowia naprężonego z wysiłku i usłyszałem zdyszany oddech. Wieczór wciąż był jasny, ale niskie, krwistoczerwone słońce znaczyło widok pręgami cienia i ognia, igrając w liściach wierzb. Spośród tego migotania wyłoniła się kobieca twarz, niemal muskając podbródkiem gliniastą ziemię, i natychmiast się odwróciła, w burzy odrzuconych do tyłu włosów… Powietrze było ciepłe, wilgotne. Ostatnie upały tego sezonu, „babie lato” przyniesione na kilka dni przez wiatr z zachodu.
Już miałem pójść dalej swoją drogą, kiedy gałęzie zatrzęsły się gwałtownie i kobieta wyszła z zarośli, skinęła głową w niepewnym geście pozdrowienia i pospiesznie poprawiła zadartą nad kolana sukienkę. Ja również ją pozdrowiłem, niezręcznie, nie bardzo mogąc dojrzeć jej twarz, którą znaczyły naprzemiennie promienie zachodzącego słońca i pręgi cienia. U jej stóp, ciężka niczym zwłoki topielca, zwijała się ogromna sieć rybacka, którą kobieta właśnie wyciągnęła z wody.
Przez kilka chwil trwaliśmy w bezruchu, połączeni niejasną współwiną, podobną tej, która towarzyszy pospiesznemu aktowi cielesnemu w mało bezpiecznym miejscu albo wręcz zbrodni. Patrzyłem na jej gołe stopy, czerwone od gliny, i na zwały sieci, targane nagłymi szarpnięciami: zielonkawe cielska szczupaków szamotały się niezdarnie, a nad nimi, zaplątany między pływakami, prężył się długi kształt, prawie czarny, który w pierwszej chwili wziąłem za węża (węgorz albo młody sum, zapewne). Ten stos lin i ryb powoli ociekał, w stronę jeziora sączyła się woda zmieszana z rdzawym szlamem, niczym cienka strużka krwi. Było parno jak przed burzą.
Nieruchome powietrze więziło nas w jednej niezmiennej pozycji, narzucając naszym ciałom bezwład jak z koszmarnego snu. A równocześnie powstało między nami porozumienie, bezwiedne i milczące, że wszystko jest możliwe między tym mężczyzną a tą kobietą, u schyłku tego dnia, w tej gwałtownej czerwiem. Absolutnie wszystko. I że nie istnieje nic ani nikt, kto mógłby temu przeszkodzić. Ich ciała mogły wyciągnąć się przy kłębach sieci, oddać się sobie nawzajem, przeżywać rozkosz, w miarę jak ze złowionych ryb uchodziło życie…
Oddaliłem się szybko, z poczuciem, że z tchórzostwa uniknąłem chwili, w której przeznaczenie wciela się w określone miejsce, w określoną twarz. Chwili, w której los pozwala nam choć rzucić okiem na niepojęty splot przyczyn i skutków.
Tydzień później spadła na nas kara, północno-wschodni wiatr przyniósł pierwszy śnieg, jakby chciał się zemścić za te kilka rajskich dni. Kara dość łagodna, złożona z białych, świetlistych tumanów, które przyprawiały o zawroty głowy, mąciły widok dróg i pól, wywoływały uśmiech na twarzach ludzi oślepianych garściami płatków sypanych w oczy. Ostre, przenikliwe powietrze miało smak nowej nadziei, obiecanego szczęścia. Podmuchy wiatru zasypywały gradem kryształków czarną taflę jeziora, a ono wchłaniało tę delikatną biel, wciąż na nowo, w swe przepastne głębiny. Brzegi natomiast były już rozjaśnione śniegiem i błotniste szramy, które nasza ciężarówka zostawiała na drodze, szybko się zabliźniały.
Kierowca, z którym często jeździłem od wioski do wioski, mianował się ironicznie „pierwszą jaskółką kapitalizmu”. Otar, Gruzin około czterdziestoletni, swego czasu otworzył pokątny handel futrami, po czym, zadenuncjowany, siedział w więzieniu, a obecnie cieszył się warunkową wolnością w tej północnej krainie, przypisany do starej ciężarówki o spróchniałej skrzyni. Była połowa lat siedemdziesiątych i „pierwsza jaskółka kapitalizmu” uważała zupełnie szczerze, że urządziła się całkiem nieźle.