Wszystko, co dotychczas myślałem o tej kobiecie, wszystkie obserwacje dotyczące jej życia, jakie poczyniłem, wydawały się bez znaczenia wobec tej fizycznej obecności, nagiej, oślepiającej. Ciało zdolne się oddać, przeżywać rozkosz, w jednej chwili, po prostu, z całkowitą naturalnością. Nic nie stało na przeszkodzie, poza tamtą dawną obietnicą, niemalże legendarną: oczekiwaniem na zaginionego żołnierza. Widmo przeszłości ciążące nad kobietą gotową kochać i być kochaną. Nie! Nawet nie kochać, a jedynie zatracić się w zmysłowości. W nocnej ciszy słyszałem jej oddech, wyczuwałem drżenie nozdrzy — wilczyca albo łania wietrząca zapachy dochodzące znad jeziora… Odwróciła się i — zanim zniknęła za drzwiami — pozwoliła księżycowi uwypuklić na krótką chwilę muskularną jędrność pośladków.
Następnego ranka, powodowany niejasną żądzą, znów udałem się do łaźni. Odwracałem się nerwowo raz po raz w obawie, że ktoś przejrzy moje zamiary, których zresztą sam sobie nie potrafiłem wyjaśnić. Wnętrze chatynki, okopcone przez długie lata opalania, wydawało się zimne, smutne. Na wąskim parapecie ogarek świeczki. W kącie, przy piecu, wielka żeliwna kadź osadzona na piramidzie pokrytych sadzą kamieni. Odrobina wody na dnie czerpaka. Kwaśna woń wilgotnego drewna. Nie sposób wyobrazić sobie żar ognia, duchotę pary, rozgrzane ciało kobiece, cierpiące męki w tym przyjemnym piekiełku… I nagle ten maleńki, wytarty od noszenia pierścionek, zapomniany na ławie pod oknem!
Uciekłem, rojąc sobie, że na skutek diabelskiego zbiegu okoliczności, jak to się często zdarza w tego typu sytuacjach, Wiera wróci po pierścionek i zobaczy mnie tutaj. Ów pierścionek nadawał mojej nocnej wizji niepodważalną realność. Tak, ta kobieta tu była, kobieta posiadająca ciało stworzone do rozkoszy i miłości, kobieta, która być może niczego innego nie pragnęła, jak tylko znaku, lekkiego kuksańca od losu, który zwolniłby ją z tego absurdalnego, złożonego przed trzydziestu laty ślubu. Ów zdjęty z palca pierścionek okazał się bardziej przekonujący niż wszystkie przypuszczenia, jakie mnożyłem w swoim notesie.
Byłem pewien, że nie podejmę już więcej tych zapisków dotyczących życia Wiery.
Dwa dni później pisałem: „Mieszkańcy Mirnoje, którzy niegdyś opuścili swoje domy, zabrali ze sobą wszystko, co się dało. Siedziba lokalnych władz (chata niewiele większa od pozostałych) również została opróżniona. Próbowano wytaszczyć na zewnątrz ogromne lustro, pozostałość po epoce sprzed rewolucji. Pech lub niezdarność spowodowały, że ledwie wyniesione za drzwi lustro pękło, długa rysa dosłownie je przepołowiła. Bezużyteczne teraz, porzucone, stało oparte o bale domu. Górna część ukazuje wierzchołki drzew i niebo. Twarz osoby, która się przegląda, zostaje uniesiona ku chmurom. Na dole odbijają się koleiny na drodze, nogi przechodniów oraz — gdy spojrzeć nieco z ukosa — zarys jeziora, raz błękitny, to znów ciemny… Wieczorem zaskakuję Wierę przed lustrem. Stoi bez ruchu, nieco pochylona nad matową taflą. Kiedy odwraca się na odgłos moich kroków, dostrzegam wyraźnie w jej oczach dzień całkiem inny od dzisiejszego, inne niebo, a na moim miejscu innego mężczyznę. Jej wzrok przyzwyczaja się do rzeczywistości, Wiera rozpoznaje mnie, pozdrawia i rozchodzimy się w milczeniu… Wszystkie moje wypociny opisujące nagą kobietę przed drzwiami łaźni są niedorzeczne. Jej życie tak naprawdę składa się wyłącznie z tych chwil bolesnego piękna”.
Zauważyłem, że niektóre staruszki z Mirnoje, przechodząc obok wielkiego porzuconego lustra, przystają czasem i chustką do nosa przecierają mokrą od deszczu powierzchnię.
To właśnie po naszym spotkaniu przy pękniętym lustrze zapragnąłem pojąć, jak można czekać na kogoś przez całe życie.
II
1
Z tego życia znałem tylko dwa momenty, a przecież to one właśnie wyczerpywały je w całości.
Moment pierwszy: przygaszony i dość ciepły kwietniowy dzień, szesnastoletnia dziewczyna brnie w mokrym śniegu. Odprowadza wzrokiem konwój złożony z czterech wielkich sań, sunących przez szarą breję odwilży niczym płaskodenne łodzie. Wśród młodych roześmianych twarzy powołanych do wojska te smutne oczy, w które dziewczyna wpatruje się uporczywie. Przyspiesza kroku, ślizga się, oczy znikają za czyimś ramieniem, potem znów się pojawiają, odnajdują ją w bezkresnej pustce ośnieżonych pól.
Początek kwietnia 1945 roku, ostatni kontyngent został wysłany na front, a w ostatnich saniach ten młody żołnierz, mężczyzna, którego ona kocha, któremu przy pożegnaniu przyrzekła coś takiego jak wieczną miłość, coś dziecinnego, domyślam się, tak, bezwzględną wierność czy też czekanie aż do śmierci, nie wiem, co kobieta, która kocha po raz pierwszy, może obiecać mężczyźnie, sam nigdy nie otrzymałem podobnej obietnicy, zresztą nigdy nie wierzyłem, by jakakolwiek kobieta była w stanie jej dotrzymać… Konwój skręca za lasem, dziewczyna wciąż idzie śladem sań. W powietrzu unosi się oszałamiający zapach wiosny, koni, wolności. Dziewczyna przystaje, rozgląda się. Wszystko jest znajome. Rozstaje dróg, jezioro, czerń lasu nad nabrzmiałą powierzchnią wody. Wszystko jest nie do poznania. I tak pełne życia. Innego życia. Nagle, z bardzo daleka, wznosi się głos, trwa chwilę w półmroku równiny, zamiera. Dziewczyna słucha: wrócę” wykrzyczane z całych sił staje się echem, potem ciszą, a wreszcie wewnętrznym brzmieniem, które już jej nie opuści.
Tamten moment, pierwszy, który wyobraziłem sobie dzięki opowieściom starowinek z Mirnoje, i ten drugi, którego byłem świadkiem: jasny i zimny wrześniowy wieczór, czterdziestosiedmioletnia kobieta podąża brzegiem jeziora, przemierza tę samą drogę od trzydziestu lat, omiata przypadkowego przechodnia tym samym pogodnym spojrzeniem, a w jej marzeniach z niesłabnącą siłą wciąż wibruje ten sam głos: „… wrócę!”.
Między tymi dwoma etapami jej życia, między tamtą młodzieńczą przysięgą a przyszłością, którą zniweczyły nieopatrznie złożone śluby, próbowałem odnaleźć dzień, kiedy szala się przechyliła, kiedy tych kilka pospiesznych słów, wyszeptanych we łzach rozstania, stało się przeznaczeniem.
O tragedii jej życia, mówiłem sobie, przesądził niemalże przypadek. Bezładny ciąg drobnych codziennych spraw, pozornie niewinnych zbiegów okoliczności, splot zdarzeń i dat, które z początku nie zapowiadały jeszcze nic nieodwracalnego. Owa dyskretna mechanika, która wprawia w ruch wszystkie prawdziwe dramaty naszego życia.
W kwietniu 1945 roku, kiedy mężczyzna, którego kochała, wyjechał na front, Wiera miała szesnaście lat. A zatem pierwsza miłość, bez możliwości jakiegokolwiek odniesienia, wpisania tej historii w szereg innych miłości swego życia. Gdyby ów mężczyzna zginął na początku wojny, gdyby ona była starsza, gdyby już wcześniej kochała, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jednak w dniu ich rozstania Berlin właściwie już padał i śmierć tego osiemnastoletniego młodzieńca wydawała się okrutnie bezsensowna i jakże łatwa do uniknięcia. Raptem kilka dni, jedna bitwa mniej, a wróciłby i w maju życie zaczęłoby się od nowa: małżeństwo, dzieci, zapach żywicy na świeżych sosnowych deskach, trzepot czystej bielizny na wietrze wiejącym od Morza Białego. Gdyby tylko…