Zdawałem sobie sprawę, że pisarze dawno już wyczerpali wszystkie te „gdyby”, w książkach, w scenariuszach filmowych. W Rosji, w Niemczech. Obydwa kraje, jeden zwycięski, drugi pokonany, w latach powojennych z niesłabnącą pasją opisywały raz po raz tę samą scenę: żołnierz wraca do rodzinnej miejscowości i odkrywa, że jego żona, czy też ukochana, wiedzie szczęśliwe życie w ramionach innego. Wieczny pułkownik Chabert… Czasem żołnierz wracał okaleczony i był z tego powodu odtrącony. Czasem dowiadywał się o zdradzie i wybaczał. Czasem nie wybaczał. Czasem ona czekała, aż wreszcie przestawała czekać, a on zjawiał się w chwili, gdy miała powtórnie wyjść za mąż. Wszystkim tym delikatnym kwestiom nieodłącznie towarzyszyły bolesne „gdyby”, co w sumie nie było pozbawione słuszności, tyle przecież wojna zostawiła po sobie — w obydwu krajach — rozdzielonych par, tyle złamanych serc.
Usiłowałem zrozumieć życie Wiery poprzez tę literaturę, rozważyć owe „gdyby”, które mogły były wszystko zmienić. Ale niewiarygodne czekanie przez trzydzieści lat (sam liczyłem ich dwadzieścia sześć) zbyt mnie przytłaczało swą bezdyskusyjnością, żeby z niego robić problem moralny. A przede wszystkim zdawało mi się zupełnie nieprawdopodobne jako temat książki. Tak, oczekiwanie zbyt długie jak na powieść, zbyt boleśnie prawdziwe.
Tę brutalną prawdę widziałem także w nieprzyzwoitej prostocie, z jaką to życie zostało zniweczone, w haniebnej banalności kolejnych lat, z jakich składał się ów trzydziestoletni monolit. Z początku bowiem, wraz z nastaniem pokoju nic nie wyróżniało Wiery spośród milionów innych kobiet, które straciły swych mężczyzn. Wszystkie czekały tak samo jak ona, młode wdowy, osamotnione kochanki. Żadna szczególna zasługa. To ich czekanie było wówczas powszechne, a ich rozpacz całkiem zwyczajna.
W istocie, aby dogłębnie zbadać jej nieszczęście, pokusiłem się o stwierdzenie jeszcze bardziej dosadne, niemalże sprośne: podczas tych pierwszych powojennych lat kobiety dochowywały wierności swym zmarłym ukochanym, ponieważ nie starczało żywych. Przyczyna była tak głupio prozaiczna! Wobec dziesięciu milionów wymordowanych mężczyzn, tylu samo okaleczonych, narzeczony stał się rzadkim towarem.
Rozumowanie obrzydliwe, ale — wiedziałem dobrze — trafne jak diabli. Jedyne, które pozwalało mi wyobrazić sobie Mirnoje takim, jakie było przed trzydziestu laty. Przedziwna osada złożona z kobiet, dzieci i starców. Prócz tego kilku mężczyzn noszących na żołnierskich bluzach odznaczenia wojskowe, zgorzkniałych bezrękich, upojonych winem beznogich, bohaterskich niedobitków zwycięstwa. I ta młoda dziewczyna, ta Wiera, której wierność pozostawała zrazu niezauważona, później wzbudzała pełne szacunku i współczucia uznanie, z czasem zaś wywoływała znużenie połączone z rozdrażnieniem, wzruszenie ramion, jakim obdarza się wioskowych idiotów, a potem z kolei obojętność, która przeradzała się niekiedy w swego rodzaju dumę, jaką tubylcy przejawiają wobec miejscowej ciekawostki, świętej relikwii, malowniczej skały.
I wreszcie pewnego dnia nic już z tego wszystkiego nie zostało. Jedynie ta przejrzysta nicość wrześniowego nieba i ta sama wierna kobieta, trzydzieści lat starsza, prowadząca łódź po osłonecznionym zwierciadle jeziora. Taka, jaką ją ujrzałem i poznałem. Daremność wszelkiego osądu, czy to podziwu, czy to sceptycyzmu. I tylko ta myśl rozpraszająca się w świetlistym powietrzu: „Tak to jest”.
Bardziej z troski o prawdę niż z młodzieńczego cynizmu pragnąłem odrzeć jej życie z wszelkiej gotowości do poświęcenia, z wszelkiej emfazy. Wiera nigdy tak naprawdę nie miała wyboru. Siła rzeczy, owo przeznaczenie ubogich, zadecydowała za nią. Z początku brak mężczyzn do poślubienia, a następnie, kiedy w odradzającej się wiosce znów zaczęto zawierać śluby, była już postrzegana jako swego rodzaju młoda stara panna. Pojawiło się nowe pokolenie, prawdziwi młodzi, beztroscy wobec wojennych cieni, niecierpliwi, by zaznać własnej cząstki szczęścia, nieufni wobec tej samotnej kobiety, pół-wdowy, pół-narzeczonej, odzianej w długi kawaleryjski płaszcz. Ich radość życia zepchnęła ją w starość, podobnie jak gwizd pociągu wyklucza z dalszej jazdy spóźnionego pasażera.
A przecież niemożliwością było wyrwać się z tej zapadłej dziury, Mirnoje! W owym czasie kołchoźnicy nie posiadali dowodów tożsamości i żeby się gdziekolwiek przenieść, musieli prosić o pozwolenie. To nie echo głosu za lasem ją tu trzymało, lecz biurokratyczne zniewolenie. A kiedy na początku lat sześćdziesiątych stalinowscy niewolnicy, wreszcie oswobodzeni, zaczęli opuszczać swoje nory, Wiera miała już wokół siebie umieralnię starowinek, których nie mogła porzucić.
Nie, ona nie wybrała czekania, została bezlitośnie schwytana w pęta własnej epoki, własnej wojennej przeszłości, która zatrzasnęła się nad nią niczym pułapka na myszy.
Ale w takim razie to oznaczało, że jest całkowicie wolna! I że ta jej przysięga dawno straciła ważność.
Była wolna i mogła w każdej chwili opuścić wioskę, tak jak to zrobiła w dniu wielkiego wiatru, na początku października. Ujrzałem ją nie jak zwykle ze skórzaną torbą wyładowaną podręcznikami i wypracowaniami uczniów, ale z wielkim segregatorem z grubej tektury, który gwałtowne podmuchy wiatru usiłowały jej wyrwać. W jej chodzie byłą jakaś niefrasobliwa lekkość, zamaszystość przywodząca na myśl wędrowną artystkę albo poszukiwaczkę przygód. Mijając skrzynkę na listy na rozstajach dróg, nie zatrzymała się. Przez chwilę miałem wrażenie, że to jej ostateczne rozstanie z Mirnoje, szaleńczy wybryk na przekór wszystkiemu. Zamierzała złapać pociąg do Leningradu albo przynajmniej do Archangielska…
Była wolna. A ta postawa w stylu mater dolorosa została jej nadana przez innych. To my narzucaliśmy jej to absurdalne czekanie, bardzo szlachetne, pewnie, heroiczne wręcz, z którego jednak ona dawno by się otrząsnęła, gdyby nie nasze pełne współczucia i podziwu spojrzenia. To te spojrzenia przemieniły ją w słup soli, w piękną stelę nagrobną, u której stóp nic tylko zebrać się i wzdychać: „Ach, są jeszcze na tym świecie wierne kobiety!”. Uczyniliśmy z paplaniny zakochanej szesnastolatki nieodwołalne śluby. A z pełnej życia kobiety zwęgloną sati na stosie samotności.
Te moje osądy były zapewne przesadzone i nazbyt wydumane, czułem jednak niejasno, że muszę za wszelką cenę przedstawić je Wierze. Powinna wiedzieć, że można myśleć w ten sposób, że nie jest jeszcze za późno, by tak myśleć.
Wróciła wieczorem, z tym samym segregatorem pod pachą. „Leningrad, Archangielsk…”, powtarzałem z goryczą. A przecież pomimo tego złudnego wyjazdu wrażenie wolności związane z jej pojawieniem się na wielkim wietrze wciąż trwało. Nawet jeszcze silniejsze. I tym gwałtowniejsze stawało się moje oburzenie wobec owego kultu wiecznej miłości, w ramach którego czczono ją jak boginię. Kobieta o zaróżowionej od wiatru twarzy szła zamaszystym krokiem w blasku zachodzącego słońca. Należało wymazać całą resztę, młodzieńcze przysięgi, ikonostasy zmatowiałe od niegdysiejszego heroizmu, litościwe spojrzenia prostaczków. Trzymać się wyłącznie tej wolnej, cielesnej istoty. Patrzyłem, jak się oddala, i przypomniałem sobie ciało kobiety wyciągającej sieci na gliniasty brzeg jeziora, a także to samo ciało — nagie, nocą, przed drzwiami do maleńkiej chatynki-łaźni… Czułem, że odzyskanie przez Wierę wolności powinien rozpocząć bunt tego ciała ściśniętego w długim wojskowym płaszczu.
Jeszcze tego samego wieczoru poszedłem się z nią zobaczyć, bez zaproszenia, pukając po prostu do jej drzwi, pod pretekstem, że zabrakło mi chleba. Kilkakrotnie zachodziłem już do jej chaty, zawsze jednak następowało to wskutek spotkania na ulicy i paru wymienionych słów. To najście nie zdziwiło jej zresztą, była przyzwyczajona do życia we wspólnocie i niezapowiedzianych wizyt staruszek, którymi się opiekowała.