Weszliśmy do głównej izby i podczas gdy ona wyjmowała okrągły bochenek i odkrawała dla mnie solidną ćwiartkę, ja usadowiłem się pospiesznie w miejscu, które stanowiło sekretny cel moich odwiedzin. Za starym stołem z grubych, spękanych desek stała ława, jej kraniec, bliżej drzwi, zajmowała zazwyczaj Wiera, ilekroć przyjmowała gości. Rozmawiała, podawała do stołu, podchodziła do pieca, ale zawsze wracała na posterunek przy drzwiach. Wystarczyło najlżejsze skrzypnięcie schodków przed wejściem, a już drętwiała mimowolnie, gotowa poderwać się i biec na spotkanie tego, który nie mógł zjawić się wcześniej, lecz dopiero w tej właśnie chwili. A za oknem widziała rozstaje dróg, skraj lasu, który trzeba okrążyć, przybywając do Mirnoje…
Ulokowałem się zatem na tym końcu ławy, opierając ciężko łokcie na stole. Wiera zawinęła moją ćwiartkę bochenka w kawałek płótna, po czym zaproponowała mi herbatę i konfiturę z jarzębiny. Oddalała się i wracała, a ja czułem wyraźnie, że znajoma przestrzeń izby wymyka się jej. W oczach Wiery dostrzegałem przebłyski niepokoju, w ruchach jej ciała pewne niezdecydowanie, popłoch lunatyczki, którą zmuszono do zboczenia z trasy. Nalała nam herbaty, a następnie, po chwili wahania, usiadła na krześle naprzeciwko mnie, niemal natychmiast poderwała się jednak i podeszła do okna. Odniosłem wrażenie, jakby — choć nie przyznawaliśmy się do tego — wywiązała się między nami jakaś gra, przyjemnie okrutna…
Mniej lub bardziej szczerze wierzyłem jeszcze, że to dla jej dobra.
Zachodziłem do niej trzy wieczory z rzędu, za każdym razem bez uprzedzenia, i zawsze samowolnie sadowiłem się na skraju ławy, koło drzwi. Jej ciało wyrwanej z transu lunatyczki zdawało się coraz lepiej znosić moją natarczywość. W tej naszej konfrontacji pomimo dystansu czuło się napięcie cielesnego zespolenia.
Czy też raczej cielesnej napaści, gdyż moja obecność deformowała wnętrze tej izby przygotowanej na powrót innego. Nieskazitelna czystość podłogi, kilka reprodukcji na ścianach oraz (widziałem w tym jakże prowincjonalną i wzruszającą pretensjonalność) te dzieła, których z całą pewnością nigdy nie czytała. Grube księgi ustawione na półkach, wybrane „dla stworzenia intelektualnej atmosfery”: Ogólna teoria lingwistyki, Słownik etymologiczny w czterech tomach, Dzieła zebrane Humboldta… Były to najwyraźniej pozostałości jakiejś opuszczonej biblioteki, które Wiera przywłaszczyła sobie, nie bacząc, że nie mogą jej się przecież przydać w skromnej pracy nauczycielki… Sadowiłem się zatem na zaanektowanym siedzisku i z ciekawością rozglądałem po tym gniazdku wymoszczonym dla innego: porządek, wygoda, książkowy wystrój.
Ostatniego z tych wieczorów gry przerwałem na chwilę moje eksperymenty psychologiczne i wyjrzałem przez okno. I zdało mi się, że poprzez mglistą bladość dostrzegam potężną sylwetkę mężczyzny zbliżającego się do skrzyżowania dróg. Wędrowiec zwalniający kroku… Nie, to nic, drzewo, rysa na szybie. Ale widziana z tego krańca ławy zjawa wcale nie wydawała się niemożliwa, podsycana aż do halucynacji przez lata czekania, przez niezliczoną ilość (kręciło mi się w głowie na samą myśl) spojrzeń, które — dzień po dniu — przywoływały ludzką postać wyłaniającą się zza lasu…
Wracając do domu, postanowiłem nazajutrz rano opuścić Mirnoje.
Zamiast wyjechać, następnego ranka wybrałem się z Wierą na wyspę.
2
Musiała popłynąć na wyspę, żeby złożyć na grobie Anny wieniec z suchych kwiatów. Wyblakły krążek, najeżony łodyżkami i kłosami, który jedna ze starowinek z Mirnoje plotła przez kilka tygodni.
Dla mnie ta przeprawa przez jezioro w deszczu doskonale odzwierciedlała absurd egzystencji, jaką wiodła Wiera. Absurdalne było również moje pragnienie, dla mnie samego nieoczekiwane, by jej towarzyszyć: właśnie pakowałem bagaże, gdy zobaczyłem Wierę na ulicy, zawołałem ją przez okno i zapytałem, nie wiedzieć czemu, czy mogę płynąć z nią. I, szczyt głupoty, wiedziony śmieszną męską zuchowatością, uparłem się wiosłować sam, na stojąco, niczym gondolier z operetki. Wiera usiłowała protestować (wiatr, kapryśny ciężar starej krypy), w końcu jednak ustąpiła.
Wiatr był zmienny, dziób łodzi tańczył to na prawo, to na lewo, następnie zanurzał się, nie do oderwania od kleistej gęstości wody, w której wiosło grzęzło niby w mokrej wacie. Żeby nie stracić twarzy, symulowałem lekkość, skrywałem wysiłek, choć wkrótce ramiona miałem zdrętwiałe, ucisk w skroniach, oczy zalane potem. Widok kobiety siedzącej naprzeciwko mnie z brzydkim wiankiem z suchych kwiatów na kolanach był nie do zniesienia. Ostentacyjnie zrezygnowana, obojętna wobec deszczu, wiatru, zmarnowanego życia, dnia straconego na wyprawę wymuszoną przez żałobne zachcianki jakiejś na wpół zbzikowanej staruchy. Patrzyłem na tę pochyloną głowę, tę twarz pogrążoną w rojeniach, spłowiałych zapewne, po trzydziestu latach codziennego odtwarzania, a może za tym pozorem rozmarzenia kryła się pustka, szara i jednostajna jak ta woda, te brzegi majaczące niewyraźnie w powietrzu ciężkim od kropel. „Kobieta, z której uczyniono chodzący pomnik pamięci poległych. Narzeczona złożona w ofierze na stosie wierności. Wiejska Andromacha…”. Te porównania przybierały na zajadłości, w miarę jak mój wysiłek stawał się coraz bardziej mozolny. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że łódź przestała się posuwać, blokowana lepkim ciężarem fal. Wiera uniosła nieco twarz, uśmiechnęła się do mnie, zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. „Wioskowa idiotka! Otóż to. Drewniana idolka, którą ci prostaczkowie przybili u wejścia do swego obozowiska dla odwrócenia gromów losu. Ofiara błagalna złożona Historii. Ikona, w której cieniu ci dzielni kołchoźnicy mogli grzeszyć, oddawać się rozpuście, donosić jeden na drugiego, kraść, upijać się…”
Wyczerpany walką z wiatrem poruszałem już teraz wiosłem właściwie machinalnie, na odczepnego. Przysadzisty zarys kościoła na wzniesieniu wyspy wydawał się wciąż tak samo daleki. „A jednak musieli puścić tę biedną Wierę, żeby mogła zrobić dyplom nauczycielki w jakiejś pobliskiej osadzie. Bez wątpienia była to jedyna wielka podróż w jej życiu. Wyjście na świat. A potem, hop, z powrotem na przysługujące jej miejsce, ów posterunek na ławie przy drzwiach, z wiecznie nastawionym uchem: czyżby to odgłos żołnierskich butów? Wianuszek uschłych kwiatków na grobie Anny, tak, bardzo ładnie, moja miła, ale kto będzie składał kwiaty na twoim grobie? Starowinki dawno już pomrą, nie trafi się druga taka Wiera, która się tobą zaopiekuje…”.
Zorientowałem się, że łatwiej mi się manewrowało, gdy dostosowywałem wysiłek do rytmu fal. Łódź wciąż poruszała się opornie, ale zamiast przeciwdziałać temu ciężkiemu kołysaniu, należało w odpowiednim momencie szybko — jak z bicza trzasnął — machnąć wiosłem… Wiera siedziała nieruchoma i jeszcze bardziej zdystansowana, jakby uznawszy, że opanowałem technikę, mogła wrócić do swoich marzeń. Osłaniała dłońmi kwiaty wianka. „Ale przecież deszcz i tak je zmoczy na grobie…”, miałem ochotę powiedzieć; to jednak wyrwałoby ją ze snu.
A niby dlaczego nie miałbym jej obudzić? Przestać wiosłować, przykucnąć przed nią, ścisnąć jej ręce, potrząsnąć nimi albo raczej pocałować te skostniałe dłonie. „Ona śpi swego rodzaju przedwczesnym snem wiecznym, zawieszona w czasie, który sama zatrzymała jako szesnastolatka, poruszając się jak lunatyczka wśród tych staruch, przypominających jej wojnę i rozstanie z ukochanym żołnierzem… Ona żyje życiem po życiu, zmarli muszą widzieć to, co ona…”.