Выбрать главу

Delikatnie uderzyliśmy o brzeg wyspy. Wyskoczyłem na ląd, wyciągnąłem dziób łodzi na piasek, pomogłem Wierze wysiąść. Myśl, że ta kobieta przeżywała to, czego nam dane jest zaznać dopiero po śmierci, nadała nagle jej życiu, które uważałem dotąd za tak absurdalne, pewien niejasny sens. Sens wyczuwalny na każdym kroku, w każdym geście.

— Przykro mi — zwróciła się do mnie Wiera, gdy szliśmy pod górę w stronę cmentarza — że musiał pan harować jak galernik. Oczywiście mogłabym go gdzieś schować albo wyrzucić — potrząsnęła ostrożnie wiankiem — a Zina o niczym by się nie dowiedziała. Ale, widzi pan, te staruszki żyją już trochę poza życiem i mam wrażenie, że to ja w pewnym sensie przeprowadzam je przez granicę, a tu proszę, one wręczają mi ten wianek. Może ostatecznie to nie jest takie głupie… — Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie, a jej szare oczy odbijające deszcz wydawały się jeszcze większe i sprawiały wrażenie, jakby odczytały to, co właśnie o niej myślałem. Poczułem bardzo cieleśnie, że jestem obecny w tym życiu po życiu, w które ona się zanurzała…

Kwiaty wianka, złożonego na grobie, błyskawicznie pokryły się kroplami deszczu, a mokre zdawały się ożywać, niczym krucha i błyszcząca kalkomania.

— Następnym razem przywiozę krzyż — powiedziała Wiera bardzo cicho, jakby sama do siebie.

— Będę mógł przypłynąć z panią? — zapytałem i pomyślałem o deszczowym dniu, o sennym kołysaniu łodzi, o tej dłoni, która poprawiała wianek na grobie, a którą znów ujrzę opartą o burtę łodzi, jakby zapomnianą.

Zaczęliśmy schodzić w dół ku brzegowi. Długi wojskowy płaszcz Wiery był zupełnie przemoczony, prawie czarny. Z daleka, na tym stoku pokrytym zbrązowiałą, zgniecioną trawą, można by ją wziąć za pielęgniarkę, podczas wojny, zmierzającą na pole pełne rannych i zabitych. W oczach innych… W tej chwili ja widziałem jedynie kobietę kroczącą u mojego boku, z twarzą zalaną deszczem, dotkliwie żywą w tym ponurym jesiennym dniu, starającą się nie stąpać na ostatnie kępki kwiatów, kobietę, która schodząc na brzeg, schyliła się, podniosła coś z piasku i podała mi ze słowami: „Zgubił go pan ostatnim razem”. To był ołówek, którym zapisywałem w notesie takie sformułowania, jak: „zwęglona sati na stosie samotności” czy „życie zniszczone przez dziecinne przyrzeczenie…”.

W łodzi ujęła jedno wiosło, zostawiając mi drugie. Deszcz padał teraz bardziej jednostajnie, łagodząc podmuchy wiatru. Nie było widać ani chat Mirnoje, ani nawet wierzb na przeciwległym brzegu. Nasze ruchy szybko przybrały wspólny rytm. Każde z nas czuło wysiłek drugiego w odpowiedzi na swój własny, zharmonizowany co do najmniejszego naprężenia mięśni. Dotykaliśmy się ramionami, ale prawdziwa bliskość tkwiła w tym powolnym miarowym ruchu, w trosce, z jaką czekaliśmy na siebie nawzajem, aby znów zjednoczyć siły po zbyt głębokim uderzeniu wiosła albo z kolei po poślizgnięciu się pióra na grzbiecie fali.

Na środku jeziora brzegi całkiem zniknęły w strugach deszczu. Żadnej linii, żadnego punktu odniesienia poza zarysem łodzi. Szarość powietrza grawerowana kroplami, fale, uspokojone, które sprawiały wrażenie, jakby nadchodziły znikąd. I nasza żmudna przeprawa zdawała się teraz całkiem pozbawiona celu, Po prostu tam byliśmy, obok siebie, w sennym szemraniu deszczu, w zmierzchu chłodnym niczym rybie łuski, a ilekroć obracałem nieco głowę, widziałem ociekającą wodą twarz kobiety: uśmiechała się tajemniczo, szczęśliwa, można by powiedzieć, z powodu tych łez, którymi niebo nieustannie zraszało jej policzki…

Rozumiałem teraz, że tak właśnie wyglądało to jej życie po życiu. Powolna podróż, bez widocznego celu, lecz obdarzona prostym i głębokim sensem.

Łódź na oślep przybiła do brzegu, w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy.

3

Z ulicy dostrzegłem dziecięcą rączkę, która przylgnęła do zaparowanej szyby, przetarła ją z góry na dół i za umytym w ten sposób oknem ukazała się główka o krótko ostrzyżonych włosach i blada, okrągła buzia o nieco melancholijnych rysach, które wydały mi się znajome. Podszedłem do budynku, by przeczytać napis na tabliczce nad drzwiami: „Szkoła podstawowa”. W tej szkole uczyła Wiera…

Dotarłem tu przypadkiem, po długim błądzeniu w poszukiwaniu drewnianego kościółka, którego nie zdołaliśmy swego czasu odnaleźć z Otarem. Kościółek znajdował się u wejścia do wioski Nachod, może dziesięć kilometrów od Mirnoje, po drugiej strome jeziora. Jeszcze tliło się tu życie: ze trzydzieści domów, garaż dla traktorów (budynek z dachem krytym zardzewiałą blachą falistą) i ta szkoła z jedną jedyną klasą.

Ukradkiem zajrzałem przez okno, które przetarła przed chwilą dłoń chłopczyka. Stare pulpity z grubych desek, ze staroświeckimi otworami na kałamarz, portrety pisarzy (czupryna Puszkina, broda Tołstoja…), przeszywający wzrok Lenina nad tablicą. Gromadka chłopców i dziewcząt trzaskała blatami pulpitów, zajmowała miejsca w ławkach. Najwyraźniej właśnie skończyła się przerwa. Wiera wstała ze swego krzesła z zeszytem w dłoni.

Zapukałem ostrożnie, niczym spóźniony uczeń, niepewny, czy zostanie wpuszczony. Zaskoczenie Wiery przypominało nieco niepokój, którego nie była w stanie ukryć, ilekroć zachodziłem do jej chaty i sadowiłem się na skraju ławy, naprzeciw okna, zajmując jej posterunek… Tym razem jednak ów niepokój podszyty był wyraźnym rozbawieniem i ironią, skoro szepnęła, wskazując mi wolne miejsce: „Witajcie, towarzyszu inspektorze…”. Usiadłem z tyłu klasy, „ośla ławka”, myślałem, odgadując te same skojarzenia w oczach Wiery.

Płaszczyki dzieci wisiały na ścianie koło dużego ceglanego pieca o spękanym tynku. Czarna rura komina oddzielała romantycznie krótkowzroczną twarz Czechowa od prometejskiej miny młodego Gorkiego. Na górnej półce regału z książkami królował globus pokryty kurzem i otoczony drucianą obręczą: orbita Księżyca, posrebrzanej kulki, która dawno oderwana od swej trajektorii spoczywała na stercie starych map. Znad nasączonych wodą ubrań unosiła się lekka mgiełka pary i osiadała na szybach. Wyobrażałem sobie rozmiękłe od deszczu drogi, przysypane rdzawymi liśćmi, przez które brnęły dzieci, żeby tutaj dotrzeć z rozproszonych wśród lasów wiosek. Pobielałe szyby przywodziły na myśl zimę, esy-floresy szronu, które już wkrótce je ozdobią. „Będę wtedy daleko”, mówiłem sobie i świadomość, że opuszczę te północne obszary, że nie zobaczę już tej kobiety, chodzącej teraz między ławkami, wydała mi się nagle przedziwna…

Uczniów było raptem ośmioro. Obserwując ich zajęcia, oceniałem pospiesznie różnice wieku: trzech chłopców i dziewczynka obliczali prędkość dwóch statków ścigających się na kanale Wołga-Don. A zatem dziesięć-dwanaście lat. Troje młodszych uczniów czytało kolejno swoje wypracowania poświęcone spacerowi po lesie. Ostatni chłopczyk, siedzący naprzeciwko biurka Wiery, uczył się pisać.

Z początku przysłuchiwałem się z uwagą zadaniu ze statkami, stwierdziłem, że nie potrafię go rozwiązać, zapomniawszy wszystkie te arytmetyczne sztuczki. Śmieszna i namacalna oznaka mijającego czasu… Następnie skoncentrowałem się na trzech relacjach z leśnych przechadzek. Pierwsza wyrażała klasyczny strach przed wilkiem. Druga wyjaśniała z poetycką, acz ryzykowną nieścisłością, w jaki sposób odróżnić grzyby jadalne od ich trujących sobowtórów… W kilku miłych słowach Wiera pochwaliła, bez schlebiania, te niewprawne próby opisu.