Wioska, otoczona lasem, panoszącym się coraz ciaśniej, ukazała się naszym oczom znienacka i sprawiała wrażenie niezamieszkanej. Drzewa rosły pośrodku ulicy, niektóre dachy zapadły się, odsłaniając pod wiązkami strzechy kruchy szkielet belek. Dwanaście domostw, do których po kolei zaglądaliśmy, wypatrując wiarygodnych śladów ludzkiej obecności. Postrzępiona bielizna wisząca na podwórzu? Weszliśmy do środka: spróchniała podłoga ustąpiła z łatwością pod naszymi stopami… Nie, to raczej będzie tamta chata. Przy drewnianych schodkach zardzewiały rower, postawiony do góry nogami, na siodełku i kierownicy, zdawał się czekać na naprawę przez właściciela, który lada chwila pojawi się w progu z narzędziami w dłoni. Dom był pusty, w oknach o powybijanych szybach suche gałązki drżały od podmuchów wiatru…
Niewiele brakowało, a wcale byśmy nie pchnęli drzwi tej chaty. Belki dachu mierzyły w niebo, niczym połamane żebra padliny. Okna straciły obramienia z rzeźbionego drewna. Schodki wejściowe ginęły w gęstych zaroślach. Już mieliśmy iść dalej… I nagle ten głos. Dochodził z niziutkiej ławki biegnącej wzdłuż ściany domu i zasłoniętej przez krzaki. Siedziała na niej staruszeczka o przymkniętych powiekach, ze zwiniętym w kłębek kotem na kolanach, do którego kierowała kojącą litanię czułych słówek. Zobaczyła nas, wstała, ułożyła kota na ławce i przemówiła bardzo głośno, ze zdumiewającą siłą jak na tak wątłe ciało, zapraszając do środka. Tam czekała nas główna niespodzianka.
Przez na wpół zawalony dach widać było niebo, a wystawiona na pastwę wiatrów przestrzeń została urządzona w zupełnie niewyobrażalny sposób: pośrodku izby zbudowano drugi dom, znacznie mniejszy, maleńką chatkę skleconą z desek pochodzących z szopy albo ogrodzenia. Prawdziwy dach, wąskie i niskie drzwi, zdobyte zapewne w jakiejś stodole, okno. Ruina otaczająca chatkę należała już do świata zewnętrznego, z jego zmianami pogody, z jego dzikimi nocami. Do królestwa natury. Podczas gdy nowa budowla odtwarzała utraconą wygodę, w skondensowanej postaci. Zgięci wpół wcisnęliśmy się do środka, by odkryć tam ubóstwo prymitywnego gospodarstwa i zdumiewający porządek. Swego rodzaju życiowe minimum, powiedziałem sobie w duchu, ostatnia granica oddzielająca ludzką egzystencję od kosmosu. Maleńkie łóżko, stolik, taboret, dwa talerze, filiżanka, a pod ścianą, otoczony kilkoma pożółkłymi listami, czarny prostokąt ikony.
Sprytne było dostawienie drewnianej konstrukcji do wielkiego murowanego pieca, który zajmował połowę zrujnowanej chałupy. Starowinka oprowadzała nas po tym domku dla lalki, tłumacząc, że zimą wychodzi do głównej izby przysypanej śniegiem, rozpala w piecu i znów chowa się w swojej chatynce… Wbrew temu, co nam o niej mówiono, nie była głucha, słuch miała jedynie trochę przytępiony, natomiast rzeczywiście traciła wzrok, pole widzenia zawężało jej się tak samo, jak kurczył się obszar jej wszechświata, ograniczając się do coraz to mniejszego klocka-schronienia.
W pewnym momencie Wiera dała mi dyskretnie do zrozumienia, że chce zostać ze staruszką sama.
Poszedłem aż nad staw, pośrodku którego rysował się niewyraźnie kształt zatopionej łodzi. W sąsiedniej chacie trafiłem na stertę podręczników szkolnych i zeszyt wypełniony ćwiczeniami z gramatyki. Uderzyło mnie zwłaszcza jedno zdanie, przepisane dla utrwalenia jakiejś zasady składni: „Obrońcy Leningradu usłuchali rozkazu Stalina, by stawiać opór do ostatniej kropli krwi”. Nie, nie tyle reguła składni, ile zasada oboczności samogłoskowej. Potrzebowałem tych nieistotnych ironicznych myśli, żeby móc znieść ciężar czasu, który stał w miejscu, rozlany w gęstą kałużę absurdu, w każdym z tych domostw, na opustoszałej ulicy.
„Wkrótce i Mirnoje tak właśnie będzie wyglądać — pomyślałem, wracając do chaty ostatniej pozostałej przy życiu staruszki — tak, ta sama ludzka pustynia, jeszcze bardziej bezwzględna niż reguły gramatyki”.
Obie kobiety wyszły już na zewnątrz i krzątały się wokół wózka osadzonego na kołach od roweru. Łatwo mogłem wyobrazić sobie przebieg ich tajnych pertraktacji. Najpierw odmowa wyjazdu przez staruszkę, odmowa czysto pro forma, jednak była jej niezbędna, żeby uzasadnić długie lata samotności, żeby nie przyznać się do poczucia opuszczenia. Następnie argumentacja Wiery, która ważyła każde słowo, żeby nie odbierać eremitce resztek dumy, dumy z gotowości do samotnej śmierci… I tak od słowa do słowa stopniowe zbliżenie między nimi, zbieżność ich kobiecych losów, wzajemne zrozumienie i wreszcie wyznania, a zwłaszcza to: otóż właśnie lęk przed śmiercią w samotności.
Podszedłem do nich, zaproponowałem pomoc. I spostrzegłem, że obie mają lekko zaczerwienione oczy. Pomyślałem o ironii, z jaką czytałem przed chwilą zdanie o Stalinie nakazującym obronę Leningradu. Ten sarkastyczny ton, typowy dla naszego środowiska intelektualistów kontestatorów. Humor zapewniał nam prawdziwy komfort psychiczny, gdyż stawiał nas ponad wszelkimi sporami. Teraz, spoglądając na te dwie kobiety, które właśnie uroniły kilka łez przy podjęciu dramatycznej decyzji, poczułem, że nasza ironia mierzyła w coś, co ją przekraczało. „Sentymentalizm wieśniaczy, szydzilibyśmy w Wigwamie, Nędznicy w wersji radzieckiej…” Te drwiny trafiałyby w próżnię, teraz to wiedziałem. Istotę rzeczy stanowiły ręce kobiece ładujące na mały wózek całość materialnej egzystencji ludzkiej istoty.
Całość! Ta myśl mnie poraziła. Wszystko, czego ta staruszka potrzebowała, zmieściło się tutaj, na trzech krótkich deskach naszego wózka. Weszła do chaty i wróciła z ikoną owiniętą w kawałek płótna.
— Jekatierina Iwanowna wybierze się z nami — oznajmiła Wiera, jakby chodziło o krótki pobyt czy spacer. — Tyle że odmawia skorzystania z naszej taksówki, woli iść. No cóż, zobaczymy…
Odciągnęła mnie kawałek naprzód, żeby staruszka mogła pożegnać się z domem. Jekatierina podeszła do schodków, przeżegnała się, skłoniła nisko, znów się przeżegnała, dołączyła do nas. Jej kot podążał za nią w pewnej odległości.
U wejścia do lasu myślałem o pierwszej nocy, jaką ta wioska spędzi teraz już bez żywej duszy. Chatka wewnątrz chaty, ławka, na której Jekatierina wypatrywała latem ukochanej gwiazdy, ów uczniowski zeszyt do gramatyki z epoki stalinowskiej. „Na pewnym etapie wyczerpania, dumałem, życie przestaje dotyczyć rzeczy. Być może to właśnie w tym momencie, tylko w tym momencie, konieczność wyrażenia życia w książce staje się bezwzględna…”
Około drugiej po południu ścieżki zaczęły rozmarzać. Miejscami musiałem nieść Jekatierinę, przeskakując błotniste rozpadliny. Ciało staruszki miało niematerialną lekkość charakterystyczną dla starych ubrań.
Wieczorem przeprowadzka nowej mieszkanki Mirnoje była zakończona. Nad chatą, którą wybrała dla niej Wiera, unosił się sinawy obłoczek dymu, zapach brzozowych drew, płonących w piecu. Wierzchołek dachu, czarne blanki lasu rysowały się na fiolecie nieba z wyrazistością i precyzją słupka rtęci, po czym — zmącone przezroczystym kłębem dymu — zaczynały delikatnie falować. Podobnie jak owa gwiazda, na północy, która także stawała się migotliwa i jakby bliższa.
Spostrzegłem Wierę przechodzącą powoli przez ulicę, z ramionami obciążonymi wiadrami z wodą. Przystanęła na chwilę, stawiając swe brzemię na ziemi, i trwała tak bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w jasną jeszcze taflę jeziora.
Dobroć, altruizm, empatia… Wszystko to wydawało mi się teraz nazbyt wydumane, nazbyt książkowe. Ten dzień nie miał na celu nic innego, jak tylko piękno tego obłoku dymu, pachnącego paloną korą brzozy, jak tylko żywe falowanie gwiazdy i milczenie tej kobiety na środku drogi, jej sylwetkę wyrzeźbioną w opalu jeziora.