„Na pewnym etapie wyczerpania, przypomniałem sobie, rzeczywistość przestaje dotyczyć rzeczy i staje się słowem. Na pewnym etapie cierpienia ból pozwala nam dostrzegać w pełni bezpośrednie piękno każdej chwili…”.
Panowała taka cisza, że z oddali usłyszałem lekkie westchnienie. Wiera ponownie dźwignęła wiadra i skierowała się ku chacie Jekatieriny. Przyszło mi do głowy, że staruszka musi odbierać to, co jej się teraz przydarza — tę woń drzewnego dymu, to jezioro za oknem swego nowego domu — niczym początek życia po życiu, skoro tak dawno pogodziła się z myślą o śmierci w samotności, skoro dla innych już właściwie umarła.
W Leningradzie, w Wigwamie, jakże często oddzielaliśmy dobro od zła tego świata. Miałem świadomość, że zło, które spustoszyło te północne wioski, było niezmierzone. A przecież nigdy jeszcze świat nie wydawał mi się równie piękny jak tego wieczoru, widziany oczami starej zmęczonej kobiety. Piękny i godny tego, by chronić go słowem przed naszą niszczycielską działalnością.
Spędziłem wiele dni w poważnym i pogodnym przekonaniu, że zgłębiłem tajemnicę życia Wiery.
A potem, tydzień po naszej wyprawie, w sobotni wieczór, zobaczyłem, jak zmierza ku rozstajom dróg, gdzie pod koniec dnia łapało się okazję do stolicy powiatu. Nie miała na sobie starego kawaleryjskiego płaszczyska, lecz eleganckie beżowe palto, w którym widziałem ją po raz pierwszy. Włosy zebrała wysoko nad karkiem w gruby kok. Szła szybkim krokiem i wyglądała — w jakże banalny i jakże niewiarygodny dla mnie sposób — jak kobieta, która spieszy na spotkanie z mężczyzną.
5
Podczas gdy ubierałem się gorączkowo, wybiegałem na ulicę i przedzierając się przez gęstwinę leśnego poszycia, pędziłem na rozstaje, w uszach rozbrzmiewało mi echo drwiących słów Otara: „Ty jesteś artysta, trzeba ci piękna i czułości…”.
Nic tak nie rani jak odkrycie miłosnej pospolitości u kobiety, którą się idealizowało. Życie, które wymyśliłem dla Wiery, okazało się romantycznym urojeniem. Prawda tkwiła w ciele tej kobiety, kobiety, która — co bardzo dobre dla zdrowia — raz w tygodniu (albo i częściej?) sypiała z mężczyzną, swoim kochankiem (człowiekiem żonatym? wdowcem?), po czym wracała do Mirnoje i jak gdyby nigdy nic dalej pełniła swe posłannictwo przy staruszkach…
Biegłem, potykając się o ukryte pod liśćmi korzenie, aż wreszcie przystanąłem, bez tchu, z dłonią wspartą o pień drzewa. Mój oddech parujący w mroźnym powietrzu przydawał jeszcze w moim odczuciu fizycznej prawdziwości tym wyimaginowanym igraszkom. Dom, otwierająca się furtka, pocałunek, ciepło izby, obfity wiejski obiad, alkohol, wysokie podwójne łoże pod starym zegarem, kobiece ciało o rozchylonych szeroko udach, jęki rozkoszy… Porażająca i zupełnie naturalna oczywistość ich miłosnego zespolenia, całkowicie, po ludzku, zrozumiałego. I zarazem absolutna niepojętość, gdyż jeszcze wczoraj na tych rozstajach można było wyobrazić sobie widmową sylwetkę żołnierza wracającego po latach do domu.
Dotarłem na skrzyżowanie w momencie, gdy w mroku nikły właśnie tylne światła odjeżdżającej ciężarówki. Kobieta, którą ścigałem, musiała się nią zabrać. Wysiądzie, zapuka do drzwi, padnie w objęcia mężczyzny, który jej otworzy, a potem będzie obiad, wysokie podwójne łoże i ciało oddające się z kobiecą wprawą, dojrzałe i hojne…
Ta miłość zatem, od dawna zakorzeniona w codzienności, zawsze doskonale współgrała z resztą: opieką nad umierającymi staruszkami, nocnym pięknem jeziora…
A nawet z czekaniem na żołnierza! Bo ona przecież doskonale wiedziała, że on nigdy nie wróci. Pociecha, jaką niosła samotnym starowinkom, jej własna samotność, świetlistość tych jesiennych chwil, które przeżyliśmy razem na wyspie i… ta rozkosz w czeluściach wielkiego łoża — jedynie w moich rojeniach podobny melanż wydawał się niemożliwy. Ale życie, to dobroduszne i niedbające o elegancję życie, czymże jest innym, jeśli nie bezustannym mieszaniem gatunków?
Następna ciężarówka mogła tędy przejeżdżać równie dobrze za pięć minut, co za pięć godzin. Najprawdopodobniej będę musiał zawrócić z drogi, a zresztą, myślałem w nikłym przebłysku zdrowego rozsądku, jakże miałbym ją odnaleźć w mieście? A przede wszystkim po co miałbym to robić? W mojej głowie rozegrała się taka oto groteskowa scena: stoję przed wielkimi drewnianymi drzwiami i bronię przejścia kobiecie, która przybyła tu kochać się z mężczyzną, odpycham ją i przypominam z oburzeniem o możliwym powrocie żołnierza…
Z tych jałowych rozważań wyrwał mnie strumień światła. Motor zatrzymał się przy mnie i rozpoznałem zastępcę kierownika Domu Kultury. Ów motor stanowił istotną część roli, w jaką się wcielał: ciemny brunet, twardy, lecz romantyczny, nierozumiany przez swoją epokę. Jego potężna maszyna potrzebowałaby dobrych asfaltowych dróg, żeby kreacja stała się w pełni wiarygodna, my natomiast zaczęliśmy telepać się rozpaczliwie, skacząc na wybojach, raz po raz unosząc nogi, żeby je chronić przed bryzgami błota. Za jednym z zakrętów rozbłysły czerwone reflektory, zastępca kierownika zaklął, byliśmy zmuszeni kilometrami wlec się w smrodzie i hałasie ciężarówki.
Poprosiłem, żeby mnie wysadził przy wjeździe do miasta, w miejscu, gdzie zatrzymała się również ciężarówka. Zanim ruszył w dalszą drogę, motocyklista zawołał jeszcze, przekrzykując warkot silnika: „Wpadnij do mnie wieczorem! Świętujemy wyjazd Otara…”. I wyminął ciężarówkę, ostro dodając gazu. Wiera oddalała się już uliczką oświetloną jedynie bladym neonem umieszczonym na fasadzie sklepu.
W ciemności bez trudu mogłem ją śledzić. Skręciła w szerszą ulicę („aleja Marksa”, spostrzegłem odruchowo), przecięła plac, jakby zwolniła nieco przed wystawą jedynego „dużego sklepu” w mieście, znów przyspieszyła kroku. Minutę później znaleźliśmy się — rozdzieleni przez niecierpliwy i wyraźnie podniecony tłum — na peronie dworca. Oczekiwany był moskiewski pociąg, najważniejsze wydarzenie dnia w mieście.
Wiera trzymała się z tyłu, koło stosu starych podkładów kolejowych na skraju peronu. Od czasu do czasu, przeganiana przez ludzi, którzy ustawiali się obok, odsuwała się ukradkiem i musiała wtedy wmieszać się w tłum, przemknąć się tak, by jej nie rozpoznano, do nowej kryjówki. W tym odświętnie ubranym zbiorowisku oboje byliśmy jednocześnie myśliwym i zwierzyną, gdyż skoro tylko ona podchodziła bliżej, ja natychmiast się wycofywałem, gotów rzucić do ucieczki, i oddalałem się pospiesznie niczym spłoszony złodziej. A nawet jeśli na kilka sekund traciłem ją z oczu, miałem wrażenie, że czuję jej obecność niczym gorące pulsowanie żyły za tymi wszystkimi płaszczami lśniącymi od zamarzniętej mżawki.
Kiedy w oddali reflektor lokomotywy przebił się przez mgłę, tłum zakipiał, zbliżając się do torów, i przerażony spostrzegłem, że Wiera stoi dwa kroki ode mnie, ze wzrokiem wpatrzonym w sznur wagonów. Odsunąłem się, przesadzając pierwsze wystawione z pociągu walizki, ogłuszony hałaśliwymi powitaniami, potrącany przez ściskające się rodziny. Kiedy się odwróciłem, nie dostrzegłem jej nigdzie. Peron powoli pustoszał, zostali jedynie ci, których wystawiono do wiatru, oraz najzuchwalsi palacze, którzy zamierzali wskoczyć na schodek już po gwizdku.
Wiera zniknęła. „Mężczyzna o lekko draśniętym podbródku podczas golenia w rozkołysanym wagonie, silna woda kolońska, obiad, podczas którego będzie ją raczył ostatnimi nowinkami ze stolicy, wysokie łoże, ich sen…”.
Opuściłem dworzec, mówiąc sobie, że taki sen w męskich ramionach to było dla Wiery wyjście najbardziej naturalne, a może i najbardziej godne; życie, jakie w Mirnoje uniemożliwiały jej spojrzenia innych, życie banalne, owszem, ale przecież takie, na jakie naprawdę zasłużyła. Jeszcze trochę, a prawie udałoby mi się to sobie wmówić. Nagle jednak zrozumiałem, że gardzę w najwyższym stopniu i tym życiem, i tą kobietą.