U zastępcy kierownika zabawa szła w najlepsze. Świeczki nierównomiernie oświetlały wielki pokój siny od dymu papierosowego. Słychać było podniesione głosy, męskie śmiechy, piskliwe okrzyki kobiet, po których łatwo było ustalić stopień ich nietrzeźwości. Usiadłem obok jednej z zaproszonych pań i pod jej uderzeniowym makijażem odkryłem rysy nauczycielki historii. Nalano mi wina (gruzińskiego, spostrzegłem, a zatem Otar musiał opróżnić wszystkie swoje zapasy), ktoś wzniósł wrzaskliwy toast powitalny, wychyliłem kieliszek pospiesznie, żądny dogonić ich w tej hałaśliwej błogości. Chórem recytowano już kolejny toast dla uczczenia odzyskanej wolności Otara.
Sam nie wiem, kiedy nasza burzliwa i chaotyczna rozmowa zahaczyła o Mirnoje. Czyżbym sam to sprowokował? Mało prawdopodobne. W mym alkoholowym rozkojarzeniu zorientowałem się, że mowa o Wierze, dopiero kiedy nauczycielka historii wykrzyknęła:
— Tak, eremitka, zakonnica. Dobre sobie! Toż ona się puszcza na prawo i lewo. Jak to „z kim”? No przecież, że z naczelnikiem stacji. Zresztą muszę wam powiedzieć… — Tu inne głosy i inne świadectwa zagłuszyły jej rewelację.
Ból związany z tym, co właśnie usłyszałem, otrzeźwił mnie w jednej chwili. Spostrzegłem, że siedzę na ziemi, na skołtunionej baranicy, obejmując ramieniem kobietę, która nie przestaje się wydzierać, prawą dłonią ugniatam jej pierś, obcisły sweter ma wilgotny pod pachą.
W istocie życie sprowadzało się do tej cielesnej wilgoci, do pożądania mężczyzn i kobiet, którzy się obmacują, oddają sobie i rozstają. Cała reszta to urojenia poetów. Zdejmując spódnicę, nauczycielka historii schyliła się i — układając usta jak do karykaturalnego pocałunku — zdmuchnęła świeczkę. W półmroku inne ciała zacieśniały więzy ramion, szyi i nóg. Dobiegł mnie smutny śmiech Otara. Nauczycielka rysunku tłumaczyła ze złością, że aby porządnie zaznajomić dzieci z malarstwem, trzeba by zacząć od Czarnego kwadratu Malewicza. Tego wieczoru nie znalazła faceta, z którym mogłaby się kochać. Ktoś zażartował z elektryfikacji całej Rosji, zrozumiałem, że świeczki nie miały na celu stworzenia nastroju, lecz zostały wymuszone przerwą w dostawie prądu. Nikłe światło wystarczyło mi jednakże, by dojrzeć wzór nadrukowany na bieliźnie, której właśnie pozbywała się moja partnerka: coś zielonego i kwiecistego. I jak zawsze w przypadku tych pospiesznych zmysłowych zespoleń, na wpół jedynie upragnionych przez biorących w nich udział, pojawił się gwałtowny przebłysk litości dla tego obcego ciała, jakże wzruszającego w swym zapale naśladowania miłości. I zaraz przyszła obojętność, a potem głupia ochota, by zmiażdżyć te piersi, nagie i ciepłe…
Krzyk, który się nagle rozległ, był niewspółmierny do faktycznej katastrofy, z czego szybko zdaliśmy sobie sprawę. Jedna ze świeczek spadła z parapetu, potoczyła się pod zasłonę, buchnął widowiskowy ogień. Ta pierwsza wizja pożaru, wzmocniona paniką, wywołała histeryczny wrzask: „Pali się!”. Wzajemnie sprzeczne polecenia, przetasowania na wpół rozebranych ciał, dym. Ale już zasłona-winowajczyni leżała na ziemi deptana wściekle przez wiele par nóg.
I wreszcie westchnienia ulgi, minuta bezruchu po gorączkowej szamotaninie i osłupienie: włączyli prąd!
Staliśmy, mrużąc oczy, przyglądając się sobie nawzajem na tym polu miłosnej walki, nad którą fruwały kłaczki sadzy. Rozmazany makijaż, blade męskie piersi, a to jeszcze nic!
Naraz wybuchnęliśmy śmiechem, który wzmagał się, aż osiągnął ów szczytowy moment, kiedy to śmiech przypomina płacz: nauczycielka historii, bibliotekarka i pielęgniarka nosiły identyczną bieliznę, jedyny model, jaki można było dostać w jedynym dużym sklepie w mieście, prezentowany na jedynym kobiecym manekinie na wystawie. Najgłośniej śmiała się nauczycielka rysunku, wciąż w ubraniu, gdyż bez partnera; mściła się w ten sposób za tę jałową noc. A przywrócony do życia magnetofon zawodził schrypniętym, przymilnym głosem:… when the birdlings wake and cry, I love you…
Śmiech długo nie ustawał, podsycany coraz bardziej wymuszonymi parsknięciami. Usiłowaliśmy odwlec koniec tej wesołości, wiedząc, że zbliża się smutek poranka. Przebudzenie w zimnym domu, w pokoju cuchnącym konserwami rybnymi, nieświeżymi ciałami i cierpkością zażegnanego pożaru. Wkrótce wstanie dzień, trzeba będzie się rozejść. Nagle ktoś zauważył nieobecność Otara, co uratowało sytuację. Posypały się żarty na temat seksualnego apetytu Gruzinów. To dopiero prawdziwi mężczyźni, nie przerywają spółkowania nawet w płonącym domu! Odkorkowano butelkę, zgaszono światło, kręciliśmy się niepewnie w nadziei, że noc i zakłócone porywy namiętności mogą jeszcze odżyć.
Wychodząc, dostrzegłem Otara. Wbrew naszym docinkom siedział przed domem, na poręczy schodków i palił. Szerokie rondo miękkiego kapelusza ociekało deszczem.
— To co, idziemy? — zagadnął mnie, zupełnie jakbyśmy się umawiali na wspólny powrót. — Tyle że nie mam już ciężarówki. Musiałem ją oddać. — Uśmiechnął się zjadliwie i dodał: — W zamian za odzyskaną wolność.
W tym momencie drzwi się otworzyły i gospodarz domu wręczył mi długą pelerynę z namiotowego brezentu i dwie butelki wódki. Wciąż cieszyłem się pewnymi przywilejami ze względu na mój status leningradzkiego intelektualisty.
Za dwie godziny Otar miał złapać pociąg do Moskwy, ten sam, na który czekałem poprzedniego dnia. Odprowadził mnie do rogatek miasta, na drogę, gdzie wczesnym rankiem można było się zabrać jednym z wielkich traktorów rozwożących korę jodłową. Gdy usłyszeliśmy warkot silnika, wyjął pospiesznie z torby kopertę z wytłaczanego papieru, wetknął mi ją do ręki i wymamrotał, jednocześnie zmieszany i władczy:
— Zostawisz ją w skrzynce na listy, wiesz której, na rozstajach. To dla niej…
Po czym klepnął mnie solidnie w ramię, podrapał mi policzek swoim zarostem i ustawił się na środku drogi, żeby zatrzymać traktor.
Gawędząc z kierowcą w zadymionej kabinie, od czasu do czasu przez brezent peleryny dotykałem chropowatej koperty.
Prostokąt wpadł do skrzynki na listy z dźwięcznym i głuchym odgłosem. Tyle nadziei związanych z kawałkiem blachy! A zresztą te nadzieje… Przywołałem w pamięci wodę kolońską mężczyzny, który wczoraj wysiadł z moskiewskiego pociągu, obiad, wielkie łoże, kobietę wydającą jęki rozkoszy. A zatem Otar był równie łatwowierny jak ja. „Artysta, któremu trzeba piękna i czułości…”.
Deszcz ustał, opuściłem na plecy kaptur peleryny, odetchnąłem z poczuciem, jakbym wyszedł z zamknięcia na świeże powietrze. Ranek przypominał raczej schyłek dnia, ponury i mroźny, gliniasta droga zryta gąsienicami przywodziła na myśl wojenny szlak. Okrążyłem skraj lasu, wychodząc na drogę prowadzącą do Mirnoje. Wkrótce wioska wyłoniła się z wilgotnej szarości i wydała mi się bardziej opustoszała niż wymarłe osady, które odwiedzałem od dwóch miesięcy podczas swoich wędrówek.
A najbardziej wyludniona była ta chata z ładnymi koronkowymi firankami w oknach. Kobieta, która tu mieszkała, spała zapewne w tej właśnie chwili w ramionach mężczyzny, gdzieś w mieście. Wielkie łoże rozgrzane przez ich ociężałe po miłości ciała, męska woda kolońska zmieszana ze słodko-gorzką nutą „Czerwonej Moskwy”…
Drzwi otworzyły się w momencie, kiedy od schodków dzieliło mnie może dwadzieścia kroków. Ledwie ujrzałem sylwetkę Wiery, ona wycofała się pospiesznie i zniknęła. Puste wiadro upadło na schodki i potoczyło się na ziemię z żelaznym łoskotem. Podszedłem bliżej, drzwi były z powrotem zamknięte i dom znów sprawiał wrażenie opuszczonego. Wahałem się, czy zapukać, podniosłem wiadro i odstawiłem je na podest przed wejściem. Po kilku sekundach dreptania pod oknami ruszyłem w dalszą drogę, nie bardzo rozumiejąc, co tu się właściwie stało.