— A poza tym tutaj na jednego faceta przypada dziewięć kobitek — powtarzał często z błyszczącymi oczami i lubieżnym uśmieszkiem.
O kobietach mówił bez przerwy, dla nich żył, podejrzewałem nawet, że cały ten kuśnierski interes miał na celu możliwość ubierania i rozbierania kobiet. Inteligentny zresztą i wręcz wrażliwy, wyolbrzymiał to swoje credo kobieciarza, zdając sobie sprawę, że tak właśnie postrzegano w Rosji Gruzinów: jako obsesyjnych donżuanów, monomaniaków seksu, nadzianych i prymitywnych. Odgrywał tę karykaturę, tak jak często cudzoziemcom zdarza się wcielać turystyczne stereotypy dotyczące ich rodzinnych krajów. Żeby nie rozczarować gapiów.
Mimo tej gry ciało kobiece stanowiło dla niego — w sposób naturalny i logiczny — jedyną rzecz, dla której warto było żyć. A najgorszą torturą stawała się niemożność wyznania tego życzliwemu powiernikowi. Chcąc nie chcąc, przyjąłem tę rolę. Wdzięczny Otar gotów był zawieźć mnie na Biegun Północny.
W tych opowieściach udawało mu się, sam nie wiem jak, unikać powtórzeń. A przecież chodziło nieodmiennie o kobiety pożądane, uwiedzione, zdobyte. Brał je na leżąco, na stojąco, skulone w kabinie jego ciężarówki, przyparte plecami do ściany obory wśród sennie przeżuwających zwierząt, na polankach u stóp mrowiska („oboje mieliśmy pośladki pożarte przez te cholery!”), w łaźniach parowych… Jego język był zarazem dosadny i kwiecisty: potrafił „rozpłatać to wielkie dupsko niczym arbuza”, a w łaźni „cycki się rozdymają, nabierają objętości, o tak, rosną zupełnie jak drożdżowe ciasto”, „przyparłem ją do pnia wiśni, zanurzyłem się w niej i dźgając, tak nią potrząsałem, że dosłownie tonęliśmy w deszczu spadających wiśni, byliśmy czerwoni od soku…” W gruncie rzeczy to był prawdziwy poeta cielesności, a szczerość jego zachwytu dla kobiecego ciała ratowała te opisy spółkowania od monotonii.
Któregoś dnia nieopatrznie spytałem go, w jaki sposób mogę poznać, czy kobieta gotowa jest przyjąć moje awanse, czy nie.
— Znaczy się, czy da dupy, czy nie da? — wykrzyknął, kręcąc jednocześnie kierownicą. — Ależ to bardzo proste, zadajesz jej jedno jedyne pytanie… — Jako dobry aktor wytrzymał pauzę, wyraźnie szczęśliwy, że może udzielić rady zielonemu młodziakowi. — Musisz wiedzieć tylko to jedno: czy ona je solone śledzie.
– Śledzie? Ale po co?
— Bo jeśli je solone śledzie, to ją suszy…
— No i?
— A jeśli ją suszy, to pije dużo wody.
— Nie rozumiem.
— Jeśli pije wodę, to znaczy, że sika, zgadza się?
— No tak, ale co z tego?
— To z tego, że skoro sika, to powinna posiadać płeć.
— To oczywiste, ale…
— A skoro ma płeć, to jej używa!
Zaniósł się śmiechem, zagłuszając warkot silnika, kuksnął mnie kilka razy w ramię i zgubił zamiecioną przez wicher drogę. To był akurat dzień pierwszego śniegu, na początku września. Przybyliśmy właśnie do wioski, która wydawała się opuszczona i której nie rozpoznałem. Ani drewnianych chałup odmienionych warstwami puchu, ani brzegów jeziora wyściełanych na biało.
Otar zahamował, złapał wiadro i podszedł do studni. Jego przedpotopowa ciężarówka zużywała — dziw nad dziwy — tyle samo wody, co benzyny.
— Całkiem jak ta babka, co je solone śledzie — zażartował Otar, puszczając do mnie oko.
Już mieliśmy ruszyć w dalszą drogę, kiedy się pojawiły. Dwie kobiety, jedna wysoka i dość jeszcze młoda, druga — drobna staruszeczka; pokonywały wzniesienie prowadzące od jeziora w stronę drogi. Właśnie wzięły kąpiel w maleńkiej chatynce, z której komina wciąż wydobywały się obłoczki dymu. Staruszka szła z trudem, walcząc z uderzeniami wiatru, odwracając twarz przed tumanami śniegu. Jej towarzyszka zdawała się niemal ją dźwigać. Miała na sobie długi wojskowy płaszcz, taki, jaki kiedyś noszono w kawalerii. Była z gołą głową (może, gdy zaskoczył je śnieg, oddała swój szal starej), a jej szyja w ciężkim kołnierzu płaszcza zdradzała smukłość niemal dziewczęcą. Gdy dotarły do drogi, skręciły w stronę wioski, tak że widzieliśmy je teraz z przodu. I właśnie wtedy gwałtowniejszy powiew odchylił połę kawaleryjskiego płaszcza i przez chwilę mogliśmy dojrzeć biel piersi, którą kobieta zakryła pospiesznie, szarpiąc z irytacją klapy płaszcza.
Nie zapalając silnika, Otar uparcie spoglądał przez otwarte drzwiczki. Czekałem na jego komentarze, przypomniałem sobie słowa: „w łaźni cycki się rozdymają…”. Byłem pewien, że zaraz usłyszę tego typu rubaszną tyradę. I po raz pierwszy czułem, że te słowa, nawet jeśli dowcipne i dobroduszne, sprawią mi przykrość.
Ale on trwał bez ruchu, z dłońmi na kierownicy, ze wzrokiem utkwionym w dwa cienie kobiece, rozmywające się powoli w szalejącej zamieci…
Jego głos rozbrzmiał równocześnie z włączanym motorem i chlupotaniem błota pod kołami:
— Przeklęta Wiera! Ona czeka! Czeka! Wciąż czeka… Spartoliła sobie całe życie tym czekaniem! Został zabity czy zaginął, co za różnica. Człowiek płacze, zgoda, wypija solidny haust wódki, w porządku, nosi żałobę, doskonale, taki jest zwyczaj, ale potem człowiek znów zaczyna żyć. Życie trwa dalej, do cholery! Miała szesnaście lat, kiedy wyjechał na front, w czterdziestym piątym, i od tamtej pory ona czeka, ponieważ nie przyszedł żaden wiarygodny dokument potwierdzający zgon tego typa. Zaszyła się tutaj z tymi wszystkimi staruchami, o których świat zapomniał, a które ona wynajduje na wpół martwe po lasach. I czeka… I tak już, kurwa, czeka trzydzieści lat! A sam widziałeś, jaka wciąż jest piękna…
— Zamilkł, po czym rzucił mi dzikie spojrzenie i wrzasnął przeraźliwym głosem: — Ta historia nie podpada pod solonego śledzia, do kurwy nędzy!
Mało brakowało, a odpowiedziałbym tym samym tonem, sądząc, że to przekleństwo wymierzone było we mnie, ale się nie odezwałem. Rozpacz, z jaką uderzył o kierownicę obiema dłońmi, przekonała mnie, że to samemu sobie czynił wyrzuty. Jego twarz straciła śniadą karnację i stała się szara. Czułem, że w swej zawziętości nie chce zrozumieć tej kobiety, a równocześnie, jak to prawdziwy góral, żywi dla tego czekania niemalże nabożny szacunek, jakim zawsze darzymy złożone śluby czy przysięgę…
Milczeliśmy aż do miasta, stolicy powiatu, gdzie wysiadłem. Na głównym placu, pokrytym śnieżną pluchą, państwo młodzi w otoczeniu najbliższych właśnie wychodzili z urzędu stanu cywilnego, żeby zasiąść w pierwszym samochodzie przybranego wstążkami ślubnego orszaku. Na niebie, ponad płaskim dachem, ponad wyblakłą czerwoną flagą, przelatywał żywy trójkąt dzikich gęsi.
— Wiesz, ostatecznie to może ona ma rację, ta Wiera — wyznał mi Otar, gdy podaliśmy sobie dłonie na pożegnanie. — A zresztą nie mnie ani tobie ją osądzać.
Nie próbowałem jej „osądzać”. Po prostu kilka dni po tym spotkaniu w zamieci ujrzałem ją — z bardzo daleka — idącą brzegiem jeziora.
Dzień był jasny i zimny, po ostatnich podrygach lata nastało wreszcie królestwo jesieni w wyniku szarpaniny między kanikułą a śnieżną zamiecią. Śnieg stopniał, ziemia była sucha i twarda, liście wierzb połyskiwały w słońcu, złote blaszki w błękitnej aurze. Miałem poczucie, że zostałem przyjęty przez te nasłonecznione pola, przez masywny cień lasu, przez okna chat, które zdawały mi się przypatrywać z życzliwością i melancholią.
Rozpoznałem ją na drugim brzegu jeziora: ciemny kształt wśród złocistej i zimnej pożogi. Długo śledziłem ją wzrokiem, uderzony prostą myślą, która sprawiła, że wszelkie inne rozważania nad jej losem stawały się zbyteczne: „O tej kobiecie — mówiłem sobie — wiem wszystko. Mam przed sobą całe jej życie, skupione w tej odległej sylwetce idącej wzdłuż jeziora. To kobieta, która od trzydziestu lat, a więc od zawsze, czeka na ukochanego mężczyznę”.