Przez chwilę się bałem, że Wiera odmówi. Ale zgodziła się bez żadnych ceregieli i przyszła z butelką wina i talerzem solonych grzybów:
— Pamięta pan, zebraliśmy je podczas wyprawy po Jekatierinę.
Co dziwne, ta bezpośredniość mnie speszyła. Wszystko zaczęło się toczyć tak jak poprzednio, tyle że tym razem wiedziałem, że ta kobieta o dorodnym, dojrzałym ciele w każdej chwili może się znaleźć w moich ramionach, naga. Nie, samo ciało nie miało tu większego znaczenia. Naga kobieta w moich ramionach to będzie ta, która od trzydziestu lat… To się zdawało zupełnie niepojęte. Moje gesty stały się nienaturalne, śmiałem się na cały głos, czując równocześnie własne ściągnięte rysy… Raz zachowywałem się śmiesznie poufale i drwiąco, to znów zamykałem się w sobie, nieledwie oniemiały.
Od pewnego momentu to ona prowadziła rozmowę, podawała do stołu, przemieniała moje niezdarne awanse w drobne, nic nieznaczące gafy. Przy deserze, po jednej z takich niezręczności, którą żartobliwie ukróciła (moja dłoń na jej przedramieniu natychmiast wydała się bardziej nie na miejscu, niż gdyby był to młotek pośród naszych filiżanek), zaczęła mówić o Aleksandrze Kołłątaj.
— Każde pokolenie ma własny styl flirtowania. W latach sześćdziesiątych, kiedy byłam w Leningradzie, mężczyźni, którzy uderzali do kobiety i chcieli jak najszybciej posunąć sprawy dalej, mieli na ustach jedno: „teorię szklanki wody” Kołłątaj. W rewolucyjnej gorączce piękna Aleksandra, wielka przyjaciółka Lenina, ukuła takie oto prawidło: zaspokojenie cielesnego popędu jest równie proste jak wypicie szklanki wody. To się wydawało tak istotne, że w pierwszych latach po tysiąc dziewięćset siedemnastym roku całkiem poważnie planowano wybudować na moskiewskich ulicach specjalne kabiny, w których obywatele mogliby dawać upust swym fizycznym żądzom. Najlepszy flirt to brak wszelkiego flirtu. Bezpośrednie przejście do samego aktu. Ludzie spotykają się na ulicy znajdują najbliższą kabinę, wypijają swoją „szklankę wody” i się rozstają. Wielki kamień do ogródka mieszczańskich konwenansów. Lenin pospiesznie potępił tę teorię jako owoc wypaczonego lewactwa. Przytaczając zresztą zdroworozsądkowy argument, na który młodzi powinni nastawić ucha: „Nawet jeśli jesteście bardzo spragnieni, wywodził, nie będziecie przecież pić z podejrzanej kałuży…” Trochę rozeznania, ot, co! A zatem kiedy w latach sześćdziesiątych jakiś młodzieniec proponował mi wspólne wypicie szklanki wody otoczonej nimbem autorytetu moralnego Aleksandry, miałam gotową odpowiedź, jak najbardziej leninowską: popatrz dobrze, kochanieńki, czy taka stara kobieta jak ja nie przypomina ci czasem kałuży dawno ustanej wody. I było to całkiem skuteczne…
Wiera wstała, ponownie zaparzyła herbatę, przełożyła na drugą stronę kasetę, która właśnie się zatrzymała. Siedziałem sztywno, nie wiedząc, co powiedzieć, wszystkie przemowy, jakie sobie przygotowałem, diabli wzięli; myślałem o pokoleniu lat siedemdziesiątych, o naszym stylu flirtowania. Był znacznie mniej wyrazisty od tej rewolucyjnej szklanki wody. Chrapliwy jazz, świece, butelka importowanego trunku i — dla zwieńczenia — amerykański dziennikarz niczym namacalny dowód naszego kontestacyjnego zaangażowania. Co do reszty, nic się nie zmieniło. Ciała dążące do zaspokojenia swego popędu, i tyle. Wiera chciała mi to dać do zrozumienia, mówiąc o Aleksandrze.
— A co się z nią stało potem?
Naprawdę byłem ciekaw, nawet jeśli wyglądało na to, że tym pytaniem usiłuję jedynie zamaskować zakłopotanie.
Wiera zastanawiała się przez chwilę, zupełnie jakby przypominała sobie zdarzenie z własnego życia. Usiadła i wydawała się mniej czujna niż z początku, nieco senna, urzeczona — jak poprzednio — odbiciem świecy w kieliszku.
— Potem… Potem wyszła za mąż. To było tak zwane otwarte małżeństwo, z mężczyzną o piętnaście lat od niej młodszym, dziarskim czerwonym komisarzem, Kozakiem, który miał czelność unieważniać rozkazy samego Lenina. Wdawała się we wszelkie możliwe przygody, wojenne i miłosne. Kochała także kobiety, jak się zdaje. A potem się zestarzała, a jej mąż zakochał się w innej kobiecie, tym razem nie na zasadzie szklanki wody, ale na serio. Cierpiała okrutne męki zazdrości. Ona, która tak zajadle zwalczała ów mieszczański przesąd. Później przyznała w liście, że istnieją rzeczy tak proste i bolesne, jak wiek kobiety, przywiązanie do kogoś wymagające wyłączności, nieznośny ból utraty, wierność, tak, wierność, i… I — rzecz jeszcze głupsza i prostsza — miłość.
Wyczuwałem, że znajduje się w stanie podobnego rozprężenia, jak poprzedniego wieczoru. Teraz bardzo łatwo mógłbym ją objąć, przyciągnąć do siebie, pocałować. Nie wzbraniałaby się, byłem tego pewien. Sprawa łatwa i zupełnie niemożliwa. Słyszeliśmy trzaskanie ognia w wielkim kamiennym piecu, szelest gałęzi ocierającej się o szybę. W oczach Wiery, wpatrzonych w taniec płomienia, gęstniały cienie.
Strzeliło polano, na podłogę posypał się snop iskier. Zwróciła ku mnie twarz i przemówiła niespodziewanie poważnym tonem:
— Niedawno znalazłam list od Otara. Zapewne to pan go przywiózł… Pierwszy prawdziwy list od trzydziestu lat. Pisze o tych właśnie sprawach: o bezwzględnym przywiązaniu, wierności, czekaniu. Twierdzi, że gotów jest czekać. Całkowicie zmienić swoje życie. Wrócić tutaj, w te strony, gdzie tyle czasu przebywał przymusowo. Zamieszkać w Mirnoje. Ze mną. I odejść, jeśli tamten drugi (jak pisze: „mężczyzna, który ma wrócić”) wróci…
Wargi miała rozchylone, oddech urywany, jak po biegu. Oczyma wyobraźni ujrzałem ją w pędzie, w panicznej ucieczce przed siebie, która musiała się zakończyć upadkiem, przeciągłym krzykiem bólu i szlochem. Z niezręcznym pośpiechem spytałem:
— I odpowie mu pani?
Rzuciła mi zadziwiająco przenikliwe, niemalże przeszywające spojrzenie.
— Już to zrobiłam.
— I…
— I odpowiedź brzmi: nie. Bo ten, który ma wrócić, wróci. W przeciwnym razie miłość to tylko wypita pospiesznie szklanka wody, jak mówiła nasza piękna Aleksandra…
Uśmiechnęła się, wstała, żeby ubrać się do wyjścia. Ocknąwszy się z odrętwienia, podałem jej ten długi kawaleryjski płaszcz. Z przyjacielską swobodą życzyła mi dobrej nocy, pocałowała mnie szybko w policzek. Jedynie leciutkie drżenie w kącikach warg zdradzało to, nad czym zdołała zapanować.
Stałem na zewnątrz, dopóki nie dotarła do drzwi swojej chaty. Szła powoli, sprawiając wrażenie, jakby powstrzymywała pragnienie, by rzucić się do ucieczki. W roztargnieniu omiatała drogę elektryczną latarką, chwilami kierując strumień światła w górę i godząc w posępny bezkres nieba.
3
Przyszedłem przed rozpoczęciem koncertu, żeby po kryjomu być obecnym przy próbie, Dawny ślubny ceremoniał mniej więcej już znałem. Miałem przede wszystkim ochotę zobaczyć niepewne wyłanianie się ról, choreografię zapomnianych ruchów, które nagle ożywają w pamięci ciała. Chciałem usłyszeć te stare głosy, jak będą stopniowo się zestrajać, przezwyciężając tyle lat milczenia… Okrążywszy chatę, w której niegdyś mieściła się miejscowa biblioteka, gdzie miał się odbyć spektakl, przycupnąłem pod oknem. Stłuczona ćwiartka szyby została zastąpiona dyktą, więc dobrze słyszałem, co dzieje się w środku.
Zebrały się tam wszystkie „pensjonariuszki” z Mirnoje, siedem kobiet odzianych w długie suknie z innej epoki, w kwieciste szale. Biel, złocista rudość, czerń. Wiejski przepych wyciągnięty z lamusa — nawet przez szybę widać było przetartą tkaninę i wyblakłe kolory. Jekatierina, drobna i zasuszona, wystrojona w swego rodzaju pomarańczowy sarafan, za duży dla niej, była zwrócona tyłem do okna, dyrygując chórem. Pozostałe staruszki ustawiły się w półkole i z ramionami skrzyżowanymi na piersi pokornie stosowały się do jej wskazówek. Status dyrygenta przypadł Jekatierinie w sposób jak najbardziej naturalny: ona jedyna pamiętała w całości pieśni i kroki składające się na dawny obrzęd.