Przygotowywały go na życzenie owego wielkiego leningradzkiego uczonego, którym — uzurpator wbrew sobie — byłem w ich oczach.
Zresztą próbę raz po raz przerywały krótkie, acz gwałtowne dyskusje, których przedmiotem byłem ja. Czy też raczej moje stosunki z Wierą. Ścierały się dwie opinie: z niebezpiecznego i amoralnego intruza, jakim widziała mnie większość, dzięki moim dwóm adwokatkom stawałem się „dobrym chłopcem, co to potrafi rąbać drewno jak nikt”. Jekatierina, która z racji swojej roli starała się godzić zwaśnione strony, przywoływała moje przykładne zachowanie tamtego dnia, gdy ją niosłem przez las, niemniej jednak przyznawała, że „dzisiejsi leningradczycy mają serce z granitu jak ich miasto…”.
Prawda była taka, że ocena mojej wartości jako człowieka stanowiła dla nich jedynie pretekst do poruszenia sprzeczności, której nikt nie śmiał rozstrzygnąć: ich świat zbudowany wokół kultu ofiar wojny ległby w gruzach, gdyby się okazało, że wierność Wiery wobec jej żołnierza została skruszona przez nową miłość, a przecież, z drugiej strony, jako kobiety, które same doskonale znały udrękę samotności, niczego nie mogły jej życzyć bardziej niż tego, by była kochana, choćby miała ulec miłości spóźnionej, nie w porę, sprzeniewierzającej się tradycjom, miłości, która ją jednocześnie ocali i zniszczy. Stwierdziłem, że dwa wieczory spędzone w towarzystwie Wiery wystarczyły, żebym w pojęciu kobiet z Mirnoje stał się rozbuchanym i wytrwałym kochankiem. Ani razu nie wspomniały o dzielącej nas różnicy wieku. Prawie wszystkie ponadosiemdziesięcioletnie, połączyły nas w parę, a moja trzymiesięczna broda doskonale odpowiadała blaskowi młodości bijącemu wciąż z rysów Wiery.
— Miłość jest jak wiosenny przybór wód — oznajmiła Jekatierina — nic się na to nie poradzi. Nawet jeśli teraz mamy jesień…
Kilka głosów zaczęło protestować, ale ona uciszyła je wdzięcznym machnięciem rąk i rozbrzmiał chór, z prawie idealną już spójnością. A kiedy odpowiedziała mu jako solistka, głosem zadziwiająco czystym i mocnym, ich spory sprzed chwili wydały się śmiechu warte, po prostu mała rozgrzewka dla strun głosowych.
— Przybędzie on zza morza, zza Morza Białego, szerokiego i zimnego — śpiewała Jekatierina, a chór podchwytywał: — … zza Morza Białego przybędzie on…
— Przybędzie on wraz z jutrzenką, którą znajdzie tam, gdzie słońce zapada, przywiezie ci ją, zza morza — jej głos stawał się coraz bardziej rozmarzony, a chór odpowiadał odleglejszym echem dla podkreślenia długiej drogi, którą musi odbyć wędrowiec.
— Zoja, ciągle jesteś trochę spóźniona, postaraj się nadążać. W przeciwnym razie jeszcze ktoś pomyśli, że przysypiasz…
Jekatierina przerwała chórowi, kobiety rozproszyły się po sali. „Jeszcze ktoś pomyśli…”. Ów „ktoś” to byłem ja. Przemknąłem pod oknem, żeby przejść od frontu domu; zanim zapukałem do drzwi, hałaśliwie tupałem na schodkach, markując ciężkie kroki. Otworzyła mi dyrygentka. Blade policzki miała zaróżowione z emocji wywołanych próbą generalną.
Z początku premiera poruszyła mnie mniej niż próba. Obecność publiczności — w mojej osobie — sprawiła, że staruszki stały się bardziej sztywne, niepotrzebnie przybrały uroczyste pozy. A może przeciwnie — wreszcie oddając się w pełni przedstawieniu — uzyskały właśnie ów hieratyczny ciężar, jakiego wymagała niegdysiejsza ceremonia. Kryła się za tym waga uprawianej ziemi, trwałość drewnianych idoli, pogańskich totemów, które ich przodkowie przybijali u wejścia do domów. Odgrywając sceny zaślubin, poruszały się ze złowieszczą ociężałością żywych posągów.
Ich głosy natomiast brzmiały rozbrajająco szczerze i lirycznie, a intonacja — jak zawsze w przypadku artystów amatorów — w większej mierze wyrażała osobiste emocje niż te należące do przedstawianych postaci.
W pewnym momencie ów dysonans między sztucznością rytuału a prawdą głosów stał się żałosny. Staruszki odgrywały scenę, w której narzeczony wraz z wybranką wsiadają do łodzi i szykują się do przeprawy przez Morze Białe. Łatwo można było sobie wyobrazić, że w rzeczywistości owa epicka podróż odbywa się nie na morzu, lecz na jeziorze, nad którym leży Mirnoje, a miejsce, „gdzie rodzi się jutrzenka”, to niewielkie wzgórze na wyspie. Stare aktorki machały powoli ramionami, naśladując ruch wioseł. Pomyślałem, że Wiera być może właśnie w tej chwili wiosłuje, wracając łodzią do wioski. Staruszki odgrywały również tę przeprawę. Ze wzruszającym oddaniem. Ale głosy nie kłamały.
— Przybędzie on pomimo mgieł i śniegów, żeby cię kochać… — śpiewały. Ale ich wargi wyznawały to, czego one naprawdę doświadczyły: mężczyźni, którzy wyjeżdżali i znikali na zawsze wśród wojennej zawieruchy, mężczyźni cali w ranach, którzy wracali, by umrzeć na brzegu tego jeziora.
— I dom wasz będzie pełen radości niby ul pełen miodu… — A brzmienie głosów mówiło o samotności chat pogrzebanych pod śniegiem, w których one nieledwie dożyły już swoich dni.
— Przybędzie on — zaintonowała Jekatierina z większym naciskiem, zapowiadającym bliski koniec ceremonii — przybędzie, z ramionami zmęczonymi podróżą, lecz z sercem mocno bijącym dla ciebie…
Nagle zobaczyliśmy Wierę.
Musiała zjawić się niepostrzeżenie na długo przed tą ostatnią częścią przedstawienia i stała oparta o futrynę drzwi, nie chcąc przeszkadzać chórowi.
Zdradziła ją dopiero ucieczka. Drzwi skrzypnęły, odwróciliśmy się, była tam z dłonią na klamce. Rysy wykrzywiał jej bolesny grymas, oczy zdawały się większe od powstrzymywanych łez.
Chór umilkł. Tylko Jekatierina, która miała bardzo słaby wzrok, śpiewała dalej:
— Przybędzie on pomimo śnieżnej burzy… Przybędzie, żeby cię zabrać tam, gdzie rodzi się jutrzenka… Przybędzie…
Wybiegłem za Wierą, ale była już daleko. Uciekała teraz, nawet się z tym nie kryjąc, zmierzając na oślep w stronę wierzbiny nad jeziorem. Przez chwilę próbowałem ją tam odnaleźć, po czym zawróciłem, żeby zaczekać na nią przy jej chacie. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu zastałem ją już w środku, w trakcie pakowania walizki.
— Jutro wyjeżdżam na trzy dni do Archangielska. Wie pan, odbędzie się tam święto miasta, na które zaproszono wszystkie lokalne sławy. W tym również mnie, ma się rozumieć. Nie wiem zresztą, z jakiego tytułu przypadł mi ten zaszczyt. Pewnie jako heroicznej nauczycielce z głębokiej prowincji. Nieważne, będę miała okazję kupić lekarstwa dla staruszek. Jeśli jeszcze pan nie wyjedzie, a zobaczy pan, że któraś z nich gorzej się czuje, na wszelki wypadek zostawiam namiary na lekarza. Mieszka dwadzieścia kilometrów od Mirnoje, ale przecinając jezioro, dotrze pan do niego w ciągu godziny…
Przypomniałem sobie wtedy o uroczystościach, które miały się rozpocząć w tym miesiącu i potrwać — w postaci rozmaitych wydarzeń kulturalnych — aż do przyszłego roku, kiedy to planowano wydanie albumu, do którego winienem właśnie dostarczyć mój szkic o miejscowych zwyczajach. „O ślubnym rytuale — myślałem — wyśpiewanym przez staruszeczki, które potraciły mężów i synów ponad trzydzieści lat temu…”.
Rano patrzyłem, jak Wiera wyrusza w drogę. Miała na sobie jasnoróżowe palto, włosy upięła w kok. W mroźnym, przejrzystym powietrzu unosiła się przez chwilę goryczka jej perfum „Czerwona Moskwa”. W chodzie Wiery, w całej jej postawie czuło się agresywne zdecydowanie kobiety gotowej na wszystko, by wykorzystać swoją ostatnią szansę.