„Głupstwa! — przerwałem znienacka sam sobie te rozważania. — Po prostu kobieta, która przyspiesza kroku, w obawie, że przegapi przejazd ciężarówki przez rozstaje z pustą skrzynką na listy…”.
Gdy znikła mi z oczu, poczułem niemal ulgę, swego rodzaju wyzwolenie. Z lekkim sercem sam zacząłem się wreszcie szykować do wyjazdu, to znaczy wrzuciłem kilka książek i zeszytów na dno walizki, po czym błąkałem się z dala od wioski — w mrocznej i świetlistej katedrze lasu.
4
W jednej z wymarłych wiosek połówka kartki z zeszytu w kratkę na drzwiach dawnego sklepu spożywczego: „Wracam za godzinę”… Atrament rozmyty, napis ledwie czytelny. Drzwi zamknięte, a budynek od lat pusty. I ta obietnica powrotu za godzinę.
— Oto, co zostaje po upadku imperium — mówiłem sobie często, natrafiając podczas tych wędrówek na pozostałości epoki, której tak nie lubiliśmy. Epoki, która chciała uczynić z tej północnej krainy jeden wielki kolektywistyczny raj, a po której została teraz ta ogromna samotność urozmaicona kilkoma mimowolnie ironicznymi napisami, wkrótce już nie do odszyfrowania.
Gęste indygo świerkowego lasu, rdzawość poszycia, nieoczekiwanie drapieżna plama błękitu wśród szarości nieba. A czasem ciężki, ciemny błysk wody skrytego w gęstwinie stawu. Czerń, ochra, błękit. To właśnie odnajdywało się po zakończeniu pewnej epoki. „I po naszym przelotnym pobycie na tej ziemi…”, myślałem, wracając wieczorem do domu. Walizka była już prawie spakowana, dom oczyszczony ze śladów mojej obecności. Życie w Mirnoje w dalszym ciągu będzie się toczyć spokojnie po moim wyjeździe. To było zdumiewające, przykre, oczywiste.
W takich chwilach dni, które tu spędziłem, wydawały mi się niespełnione, zmarnotrawione przez moją niezręczność: jakże niepełne to spotkanie z Wierą, z jej przeszłością, z tym, co — na krótko — zrodziło się między nami. Czyli właściwie co? Przychodziły mi na myśl słowa pretensjonalne, napuszone: przywiązanie, pożądanie, zazdrość… Ruszyłem w dalszą drogę, wpatrzony w ciemne złoto opadłych liści, w biel zatopionej w jeziorze chmury. Ruchliwa trwałość tych wizji wyrażała znacznie lepiej to, co nas — w tak nieokreślony sposób — zbliżyło.
Każdego ranka planowałem wyprawić się aż do Morza Białego. I za każdym razem rezygnowałem. Pierwszego dnia z uzasadnionego — lekko zaprawionego hipokryzją — powodu, nie chcąc zostawiać staruszek bez pomocy. Tak naprawdę wcale mnie nie potrzebowały. Niczym grzeczne dzieci robiły wszystko, żeby nie zachorować („Żeby nie umrzeć!”, żartowałem cynicznie) podczas nieobecności Wiery. Wiemy jej zaleceniom uzupełniałem im zapasy wody, rąbałem drewno, odwiedzałem je po kolei. Nawet te najsłabsze objawiały niewyczerpaną radość życia. Obiecałem sobie, że nad morze wybiorę się nazajutrz.
Powstrzymało mnie wspomnienie, niewinne i groźne jednocześnie.
W połowie drogi do celu dotarłem do wioski, której z początku nie rozpoznałem. Niezamieszkane chaty, dachy o postrzępionych strzechach, zarośnięty sitowiem staw. Stopniowo zorientowałem się, gdzie jestem: Gostiewo, wioska Jekatieriny… Ogarnęło mnie poczucie — narastające w miarę, jak zbliżałem się do jej domu — że zapuszczam się na zakazany teren. Ławeczka, na której przysiadłem, czekając na wynik dyskusji pomiędzy staruszką a Wierą. Stopnie schodków skrzypiące pod moimi krokami.
Nie opuszczała mnie nieprzyjemna świadomość, że bezczeszczę to miejsce, znieważam przeszłość. Drzwi otworzyły się ulegle. W przyćmionym świetle pozbawionego słońca dnia wnętrze chaty wydało mi się niepewne, jakby nieufne. Pośrodku izby wznosiła się ta sama zaskakująca budowla: domek wewnątrz domu. Przy piecu stała para starych filcowych butów o dziurawych podeszwach, niczym obcięte nogi gotowe do wymarszu. Przezwyciężając niejasny, zabobonny lęk, pchnąłem drzwi wewnętrznej chatki, Maleńkie łóżeczko, malusieńki taborecik, wąziutka półeczka w roli nocnego stolika. A na ziemi pożółkła koperta. „Stary list, który czytała co wieczór od nowa”, pomyślałem, odwołując się do książkowych i filmowych szablonów…
Nie, to była swego rodzaju ostatnia wola przygotowana zawczasu przez tę kobietę, która spodziewała się umrzeć w samotności. Dużym starannym pismem zanotowała swoje nazwisko, imię, miejsce i datę urodzenia. Na odwrocie zaznaczała w słupku pierwszy dzień każdego miesiąca, niewątpliwie po to, by można było ustalić przybliżony czas jej śmierci… A u dołu strony, wciąż tym samym nieco szkolnym pismem, dodała następujące życzenie: „Proszę, jeśli to możliwe, zasadzić na moim grobie dziką różę. Mój mąż, Iwan Nikiforowicz Glebow, który zginął za Ojczyznę w sierpniu 1942 roku, bardzo lubił ten krzew”.
Wychodząc z chatki-matrioszki, zawróciłem do Mirnoje, tą samą drogą, którą szliśmy, prowadząc Jekatierinę do jej nowego domu.
Dotarłem do wioski u schyłku dnia i postanowiłem zostawić list Jekatieriny u Wiery, dodając karteczkę od siebie: czy należy oddać te smutne zapiski staruszce teraz, gdy jej sytuacja jest zupełnie inna? W rzeczywistości wykorzystałem tę podniesioną z ziemi kopertę, żeby choć na minutkę zajrzeć do domu Wiery. W Mirnoje nigdy nie zamykano drzwi na klucz.
W głównej izbie nic się nie zmieniło od naszego ostatniego spotkania. „Mieszkanie mniszki albo starej panny”, myślałem złośliwie, chociaż zdawałem sobie sprawę, że ten osąd jest może prawdziwy ze względu na skromność chaty, lecz fałszywy, jeśli chodzi o istotę rzeczy. Gdyż mimo pozornego porządku czuło się tutaj gęstą i niepokojącą obecność kobiety. Za uchylonymi drzwiami sypialni widziałem wysokie łóżko w wiejskim stylu z żelaznymi prętami w nogach i u wezgłowia. Na wieszaku przy piecu wisiała bluzka… Nie, ostatecznie to wcale nie te niedyskrecje zdradzały tajemnicę Wiery. Raczej wspomnienie kobiety, która w świetle zachodzącego sierpniowego słońca wyciągała z wody rybacką sieć, a fałdy mokrej sukni osłaniały jej ciało. Innej kobiety o nagości powleczonej błękitną księżycową poświatą, przed drzwiami łaźni w tamtą wrześniową noc. Innej, tej, która podała mi wiosło o trzonku ciepłym jeszcze od dotyku jej dłoni. Jeszcze innej, siedzącej na skraju ławy ze wzrokiem utkwionym w rozstaje dróg. A także tej, którą usiłowałem zahipnotyzować moimi nieśmiałymi pieszczotami.
Wszystkie te kobiety tu były. Nie, nie w tej izbie, lecz we mnie, bez mojej wiedzy stały się częścią mego życia. A jeszcze wczoraj Mirnoje wydawało mi się jedynie krótkim epizodem, nieledwie zakończonym.
Przed wyjściem odwróciłem się raz jeszcze, żeby zachować w pamięci milczącą intymność tej izby. Co dziwne, ów ostatni rzut oka przypomniał mi podwójną chatkę Jekatieriny. Wyobraziłem sobie Wierę samą tutaj, w środku zimy, usiłującą wyjrzeć na zewnątrz przez oblodzone szyby…
Nie dając sobie czasu do namysłu, chwyciłem brzeg długiej ławy i pchnąłem ją w głąb izby. Następnie w ten sam sposób cofnąłem wielki stół. Meble z grubych desek, o cyklopowym ciężarze. Teraz, jeśli usiadło się na skraju ławy, nie widać było odległych rozstajów, lecz taflę jeziora nasyconą już fioletem nieba.
Trzeciego dnia nigdzie nie dotarłem, zwiedziony nieustającą grą świateł. Zachód zasnuł się niskimi ołowianymi chmurami, wróżącymi atak śniegu. Potem z kolei zerwał się południowy wietrzyk, przynosząc ze sobą słońce, pnie świerków stały się rdzawe, ciepłe, pachnące żywicą. To było jak obietnica wiosny, zapowiedź dnia bez końca, początek nowego życia. Z beztroską zapamiętałych wędrowców, którzy nie myślą o powrocie, popędziłem na szlak wiodący ku morzu. Godzinę później niebo przygasło, powietrze nabrało lodowej cierpkości i zawróciłem z drogi. W oczekiwaniu na nową wiosenną złudę.