Lśniący miraż rozświetlił las w momencie, kiedy usiłowałem pokonać strumień. Znałem już tę wąską rzeczułkę o przejrzystości mocnej herbaty. Przekraczało się ją, przecinając las, żeby sobie skrócić drogę do Mirnoje. Ale poziom wody wyraźnie wzrósł i bród, który zdarzało mi się już przemierzać, ginął obecnie pod falującą pierzynką z alg. Uklękłem, wypiłem lodowaty łyk, palący niczym alkohol, po czym ze skrupułami olbrzyma, co niszczy kruche piękno wyrafinowanej kompozycji z wody i piasku, zacząłem iść, ostrożnie, starając się nie zmącić dna, gdzie spoczywały jesienne liście. Słońce właśnie przeniknęło przez chmury, znów była wiosna, włóczęga bez celu, oślepiająca gonitwa złocistobrązowych, wibrujących pod powierzchnią wody błysków.
Ledwie kilka kroków dzieliło mnie od przeciwnego brzegu, kiedy usłyszałem jakiś tętent. Miejsce, gdzie postawiłem nogę, było najgłębsze w całej rzece, woda prześlizgiwała się tuż przy wierzchu moich kaloszy. Znieruchomiałem w niepewnej i komicznej pozycji, nie mając odwagi iść dalej ani się wycofać. Wtedy rozległ się trzask łamanych gałęzi i zupełnie zamarłem. Wyobraziłem sobie dzikie zwierzę, które — ścigane bądź ścigające, może wręcz mnie — ukaże się na brzegu.
Tętent stawał się coraz bliższy, powoli zrobiłem krok w tył, macając stopą grunt, i odwróciłem się. Napędzana strachem pamięć w jednym błysku podsuwała mi wszystkie opowieści z polowań, jakie kiedykolwiek słyszałem: ranny łoś w przedśmiertnej męce rozpruwa tych, którzy mu staną na drodze; niedźwiedź wyrwany z pierwszej fazy zimowego snu w konsekwencji staje się ludojadem, sfora wilków na tropie jelenia… Powinienem uciekać z wodą chlupoczącą w butach czy może raczej wykorzystać właśnie swój paniczny paraliż i liczyć na to, że pozostanę niezauważony? Pomimo rozgorączkowania, zdążyłem zauważyć mrowisko na brzegu, skąd dobiegał hałas…
Gałęzie młodych świerków poruszyły się i spomiędzy nich wyłoniła się jakaś żywa istota, spiesząc w stronę wody. To była kobieta. Sekundę później rozpoznałem Wierę. Przyklękła może dwadzieścia metrów powyżej miejsca, w którym ugrzęzłem, piła małymi gwałtownymi łykami, podniosła się, dyszała niczym konające zwierzę. Jej twarz — rozpalona po biegu — zdawała się niewiarygodnie odmłodzona, jednocześnie ożywiona i oślepiona nieznanym mi wstrząsem. Powstrzymywała potężny krzyk dzikiej radości, czy może właśnie szloch, nie miałem pojęcia. Już chciałem ją zawołać, ale poczułem się nagle zbyt śmieszny, drżąc przed utonięciem w odmętach głębokich na czterdzieści centymetrów i postanowiłem najpierw wydostać się na brzeg, a potem dogonić ją na ścieżce. Nie zdążyłem, gdyż ledwie złapała oddech, znów ruszyła pędem, przeprawiając się przez rzekę w miejscu brodu, którego ja nie umiałem znaleźć. Spostrzegłem, że ma na nogach botki na obcasach, mało odpowiednie do lasu. Woda wzburzyła się od jej kroków, opadła, niosąc w moją stronę tumany piasku. Wiera biegła już przez las, po kilku sekundach wiatr szumiący w koronach świerków zagłuszył odgłos jej ucieczki.
Strużka lodowatej wody przeciekła nagle do mojego lewego kalosza, ostra jak brzytwa. To mnie ocuciło, wydobyłem stopy z mułu i ruszyłem do brzegu, nie przejmując się już brodem. A kiedy uspokojony marszem próbowałem zrozumieć to niespodziewane zjawienie się Wiery, przyszła mi do głowy pewna myśl, na dowód, jaki stopień próżności może osiągnąć mężczyzna, któremu się zdaje, że kocha. Całkiem poważnie sądziłem, iż wróciła wcześniej w obawie, że już mnie nie zobaczy przed moim wyjazdem, a koniecznie chciała spotkać się ze mną raz jeszcze…
Widok Mirnoje, jego chat skupionych pod niebem znów zasnutym szarością, osłabił nieco moje poczucie własnego znaczenia. „Na pewno któraś ze staruszek zachorowała, Wiera dowiedziała się o tym w drodze powrotnej i w swym oddaniu postanowiła jak najszybciej dotrzeć do wioski skrótem przez las. W każdym razie nie pędziła tak dla moich pięknych oczu…”.
Godzinę po moim powrocie ktoś zapukał do drzwi. W progu ujrzałem Wierę. Pod zarzuconym na ramiona jasnoróżowym paltem miała spódnicę przed kolana i odświętną bluzkę, którą widziałem u niej na wieszaku przy piecu, włosy związała w gruby warkocz przepleciony szkarłatną wstążką, oczy lekko pociągnęła ołówkiem i spoglądała na mnie z uśmiechem, który wydał mi się zarazem wyzywający i bezbronny.
— Oficjalne uroczystości zakończone — oznajmiła nieco nazbyt śpiewnym głosem — ale może i my moglibyśmy uczcić razem rocznicę powstania miasta. Zapraszam do siebie. Kolacja gotowa.
Odwróciła się na pięcie i odeszła, nie dbając — można by powiedzieć — o to, czy pójdę za nią, czy też nie. Niepewny, co właściwie się dzieje, a zwłaszcza, co może się zdarzyć, pobiegłem się przebrać, chwyciłem obszerną pelerynę z namiotowego płótna i wypadłem na dwór. Kobieca sylwetka w jasnym palcie w każdej chwili mogła zniknąć w nocnej już uliczce.
5
Baliśmy się siebie nawzajem. A może raczej o siebie nawzajem. Baliśmy się, że to drugie popełni jakiś nietakt, który ujawni całą sztuczność tej kolacji przy świecach. Baliśmy się, że to drugie odsunie się nagle i z dystansu przyjrzy się izbie, stołowi zastawionemu talerzami i butelkami, obłapianemu właśnie ciału. Baliśmy się, że wyczytamy w obcym nagle spojrzeniu drugiego: „Ależ co my tu właściwie wyprawiamy, w tej chacie zagubionej gdzieś na końcu świata, tej nocy targanej szaleńczymi podmuchami wiatru? Dlaczego się śmiejemy? I to śmiejemy się tak sztucznie! Dlaczego ta dłoń gładzi mi szyję? W co my takiego gramy?”.
Jeden fałszywy ruch, jeden rzut oka za dużo wystarczyłby, żeby zmienić tę schadzkę w obłąkańczą pantomimę. Cel spotkania był wiadomy: mieliśmy spędzić razem noc. Taka była logika całej tej inscenizacji i to właśnie wydawało się coraz bardziej nieprawdopodobne. Coraz bardziej wyczekiwane i niemożliwe. Ta kobieta, która uśmiechała się do mnie i — przechylając na bok głowę — ściskała moją dłoń między policzkiem i ramieniem. Niemożliwe. Tak jak słodki smak szminki, który właśnie pozostawiła na moich wargach.
Baliśmy się, że jedno z nas wstanie i wymamrocze z ziewnięciem: „No dobra, to wszystko żart, prawda?”.
Od czasu do czasu ten lęk przebijał na moment w naszej intonacji, w naszej mimice i maskowaliśmy go pospiesznie. Mieliśmy wybór między dwoma scenariuszami: albo ta kolacja przemieni się w solidnie zakrapiany posiłek w wiejskim stylu, z hałaśliwą radością i naturalną poufałością bliskich sąsiadów, albo atmosfera zacznie przypominać studencką imprezę. Czuliśmy się współwinni. Należało przemienić tę starą chatę, ten wiatr potrząsający szybami w oknach, nietrwałe ciepło tej izby i ciepło naszych ciał w miłosną schadzkę, uczynić z tej nieokreślonej mieszanki zmysłowy aliaż. Nasze dłonie, nasze ciała weszły w rolę, nasze słowa szybko zdusiły w zarodku nieme zakłopotanie. Jedynie oczy wymieniały niekiedy mrożące wyznanie: „Po co to wszystko? Właśnie, po co?”.
Ta gra stawiała opór rzeczywistości do chwili, gdy — stojąc naprzeciw siebie — znaleźliśmy się na progu sypialni. Zapadła cisza, którą zaraz przytłumiło dzikie wycie wiatru, trzaskanie drew w piecu i — jeszcze bardziej ogłuszające niż te odgłosy — nasze zmieszanie. Pomimo pijackiego otępienia zaświtała mi bardzo jasna myśclass="underline" ta kobieta nie wie, co ma teraz robić, nie potrafi już dalej grać. Objawiło mi się wspomnienie wczesnomłodzieńczej miłości, cień pierwszej kochanki i podobnej ignorancji w obliczu pożądania.