Przezwyciężyła tę niepewność niemal natychmiast. Znów stała się kobietą dojrzałą, kobietą, która zna się na rzeczy, tak że jej wahanie można było uznać za lubieżną ociężałość upojonego alkoholem ciała. Parsknęła nawet drwiącym śmieszkiem, kiedy chciałem pomóc jej się rozebrać. Naga, przyciągnęła mnie do siebie, wiodąc do tego wysokiego łoża, które tyle razy sobie wyobrażałem. Wyobraziłem sobie przecież nawet ten zapach męskiej wody kolońskiej. Mojej własnej. I zapach jej włosów, skóry, wyschłych brzozowych liści ożywionych parą łaźni.
Ta pewna siebie kobieta zniknęła przy pierwszych uściskach. W miłości zupełnie nie wiedziała, kim jest. Dorodne kobiece ciało i brak doświadczenia nastolatki. Potem gwałtowność — muskularna, wojownicza, narzucająca swój rytm przyjemności. I znów niemalże nieobecność, uległość śpiącej, głowa odwrócona, oczy zamknięte, warga zagryziona z całej siły. Oddalenie tak całkowite — jakby już umarła — że w pewnym momencie odsunąłem się od niej i chwyciwszy za ramiona, potrząsnąłem, zaniepokojony jej bezruchem. Na wpół otworzyła oczy, zaszłe łzami, uśmiechnęła się do mnie i ten uśmiech — zgodnie z regułami naszej gry — przepoczwarzył się w mętny grymas pijanej kobiety. Jej ciało poruszyło się. Oddawała się z zapamiętaniem kobiety, która szuka u mężczyzny wybaczenia albo właśnie pragnie z niego zadrwić. Kilkakrotnie rozkosz wykrzywiła mi twarz. W takich chwilach męskiego spełnienia napotykałem jej wzrok, wyrażał on zdumiewające współczucie właściwe jedynie dla prostych umysłów i matek.
Udało mi się do samego końca zapomnieć; kim jest ta kobieta. Bo ilekroć to sobie przypominałem, przyjemność stawała się nie do zniesienia w swej świętokradczej nowości i straszliwej cielesnej pospolitości.
Na końcu nastąpiło trzaśnięcie drzwi, a może okna, nie od razu się zorientowaliśmy, Wiera wstała pospiesznie, przemierzyła pokój, kierując się w stronę wejścia. Kiedy na wpół ubrany — dołączyłem do niej, siedziała na skraju ławy, okryta swym długim kawaleryjskim płaszczem zarzuconym na gołe ciało. Wyglądała przez okno i zdawała się zupełnie obca wobec tego, co właśnie wydarzyło się między nami. „Bo też nic między nami nie zaszło”, pomyślałem wręcz w stanie bliskim halucynacji. Ta kobieta całe życie tkwiła przykuta do tej ławy, w oczekiwaniu na powrót mężczyzny… Wybełkotałem coś niewyraźnie, coś pomiędzy próbą zostania jeszcze i pożegnaniem. Nawet nie drgnęła, szepnęła „dobranoc”, nie odrywając wzroku od szyby.
6
Na zewnątrz wiatr sieka zajadle na niebie żółć księżyca i zielonkawe stada chmur. Powietrze jest rześkie i z szyderczą przenikliwością porównuję ten zmienny pejzaż do melodramatu z romantycznym światłem księżyca w tle, który szalony operator puszcza z szybkością filmu animowanego. Wróciwszy do siebie, ładuję do pieca grube polana, z łatwością zajmują się ogniem, strzelając radośnie. I poczucie szczęścia zmącone poprzednio nieprawdopodobieństwem tego, co właśnie przeżyłem, wybucha wreszcie na całego. Kochałem się przed chwilą z taką kobietą! Temu okrzykowi odpowiada echo, już teraz beztroskie i nieprzyzwoite: „Przespałem się z kobietą, która przez trzydzieści lat czekała na innego!”. Z trudem mi przychodzi zawstydzić się z powodu tych myśli.
Mam dwadzieścia sześć lat, co należy uznać za okoliczność łagodzącą. Wiek, w którym człowiek szczyci się jeszcze liczbą kobiet, które posiadł. W tym następującym po miłości nawrocie cynizmu dokonuję takiego mniej więcej rachunkowego podsumowania. Nie popełniam natomiast tego głupstwa, by umieścić tę kobietę pośród innych. Taka kobieta! Znów myślę o braku jakichkolwiek mężczyzn w jej życiu. Z dumą konstatuję mój status wybrańca.
Zasypiam w pełni fizycznego i duchowego zadowolenia, w idealnym stanie, w jaki kobieta może wprawić mężczyznę, który nie żąda od niej niczego innego.
Moja satysfakcja jest tak pogodna, że rano, przypomniawszy sobie słowa Otara, przyjmuję dobrodusznie jego definicję mężczyzny-wieprza. Ta łatwa radość trwa zaledwie godzinę. Wraca wspomnienie pewnego dnia: łódź zawieszona między niebem a rozkołysaną powierzchnią jeziora, kobieta, wiosłująca pewnie, rytmicznie, ciało zmarłej w moich ramionach… Przeniesiony w inną skalę czuję się nagle śmiesznie mały, mizerny, skulony wokół przyjemności, która już się rozwiewa. Jestem jedynie nic nieznaczącym incydentem w porównaniu z ową długą przeprawą przez jezioro. Pojawia się bolesna i przerażająca myśclass="underline" nie powinienem był się zapuszczać w wymiar, który mnie w takim stopniu przerasta. Ratuje mnie zmysłowe wspomnienie. Sprężyste, zwarte ciepło kobiecej piersi, zachęcające rozchylenie gładkiej pachwiny… Cały ranek udaje mi się nie opuszczać tego cielesnego schronienia.
Deszcz pada szarym murem. Ani chwili przerwy, ani sekundy wytchnienia. Wyobrażam sobie Wierę w drodze do szkoły. „Kobieta, która mi się oddała”. Gorąca fala męskiej dumy, w płucach, w brzuchu. Nachodzi mnie ochota, by zapalić, wyglądając na ulicę, ochota, by ze znudzoną miną pogrążyć się w melancholii pomimo owego rozkosznego wrzenia, jakie wywołuje myśl o dokonanym właśnie podboju. Około trzeciej po południu poprzedzona setkami innych przywoływanych w wyobraźni scen pojawia się taka oto sekwencja: ona, wracająca do domu po zalanych wodą drogach, ona w swojej chacie, w kuchni, przygotowująca wieczorny posiłek, kolację dla nas obojga… Początek przyjemnej rutyny miłosnego związku.
Koło czwartej myśl o jej samotności po moim wyjeździe. Deszcz ustaje, niebo jest jak z polerowanej stali, bezlitosne. Będzie chodzić tą uliczką wkrótce zasypaną śniegiem. Ślady jej stóp, pojedyncze rano, pojedyncze po powrocie ze szkoły. Będzie o mnie pamiętać. Często o mnie myśleć. Być może cały czas.
Jest coś groźnego w tej wizji, ale w tym momencie przeważa mile połechtana próżność: ja, daleki kochanek, który wyjechał, nie zostawiwszy adresu.
O szóstej ktoś puka do drzwi. Gruba Zoja. Wchodzi z ceremonialną powolnością, zgodnie ze zwyczajem decyduje się przestąpić próg dopiero, gdy trzeci raz ponawiam zaproszenie. Siada, zgadza się napić herbaty. A po herbacie wyciąga z kieszeni gazetę, nie lokalne pisemko, ale dziennik archangielski, rozkłada go i starannie rozpościera na stole. Relacje z uroczystości związanych z rocznicą założenia miasta, zdjęcia znanych osobistości urodzonych w tych stronach, które wsławiły się w Moskwie, w Leningradzie, a nawet — jak ten łysy inżynier — na bajkonurskim kosmodromie.
Przerzucam strony, wyrażam swój podziw dla inżyniera: pochodzi z małej wioski nad Morzem Białym, a tu proszę — wynalazł środek łączności międzyplanetarnej! Uporczywość spojrzenia Zoi mnie żenuje. Przypatruje mi się z pobłażliwą wrogością, jakby chciała powiedzieć: dobra, dobra, skończ już z tym bajdurzeniem, to przejdziemy do rzeczy. Milknę, ona przewraca stronę, wskazuje palcem jedno ze zdjęć.
Podstarzały mężczyzna, sfotografowany w towarzystwie dwóch wnuczek, jak wyjaśnia napis pod spodem. Okrągła, mięsista twarz, dobrotliwe spojrzenie. Marynarkę obciąża kilka sporych odznaczeń. „Typowy sowiecki aparatczyk” mówię sobie w duchu i czytam, że jest to niejaki Borys Koptiew, sekretarz komitetu partii w wielkiej moskiewskiej fabryce…
— To on… — głos Zoi zdradza nagle słabość bez tchu. Ale staruszka zaraz zbiera siły i powtarza z naciskiem, jakby wygłaszała werdykt: — Tak, to właśnie on. Mężczyzna, na którego Wiera czekała całe życie…
Opowieść Zoi jest krótka i słucham jej — mam wrażenie — całym ciałem, rezonuje we mnie niczym cios, niczym upadek, niczym fala uderzeniowa, nie pozostawiając we mnie nic nienaruszonego, nic nietkniętego.