Ostatnie wojenne starcia pod Berlinem, tego dnia dziesiątki mężczyzn wypadają z pontonu rozprutego na skutek wybuchu. Saperzy przygotowujący przekroczenie Sprewy. Wśród zmasakrowanych zatopionych ciał — zwłoki Borysa Koptiewa. Jego bliscy otrzymują zwięzłe zawiadomienie, typowy formularz wydrukowany w milionach egzemplarzy: „poległy na polu chwały… bohaterską śmiercią”. Z bliskich została mu jedynie matka, którą wkrótce zabierze klęska głodowa 1946 roku. I ta zdziwaczała narzeczona, która będzie trzymać niczym relikwię pierwsze zawiadomienie (wysłane omyłkowo, jak ją poinformują władze wojskowe): żołnierz jest tam „uznany za zaginionego”. Oczekiwanie może się rozpocząć.
Rozpoczyna się także nowe życie Koptiewa, który dopiero co wyszedł ze szpitala: powrót, świąteczna Moskwa, oszołomienie, że na każdym kroku witają go jak bohatera, liczba uśmiechających się doń kobiecych twarzy, liczba kobiet gotowych się oddać sprawnym i wolnym mężczyznom, takim jak on, którzy stali się rzadkością… Z nikomu nieznanego młodego kołchoźnika przemienił się nagle w dzielnego obrońcę ojczyzny, on, prostak, skazany — zdawałoby się — na dożywocie w tej zapadłej dziurze na północy niczym niewolnik, przeniósł się oto do stolicy, gdzie otrzymane medale otwierają mu drzwi na uniwersytet, zapewniają karierę, wymazują jego wieśniaczą przeszłość. Poza ową przeszłością niczego się nie boi. W drodze powrotnej z Berlina do Moskwy widział zniszczone białoruskie i rosyjskie wsie, zaludnione przez wygłodniałe cienie, okulawionych starców i rachityczne dzieci. Wszystko, tylko nie to! On chce zostać wśród zwycięzców.
Zoja poszła dobrą chwilę temu. Jej opowieść toczy się dalej w moich myślach, ciąg łatwych do wyobrażenia i zdarzeń, znanych z tylu innych świadectw, uosabianych przez tyle mężczyzn i kobiet, jakich napotykałem od dzieciństwa. Powrót żołnierza. Epoka, w której przyszedłem na świat, była w całości poświęcona temu marzeniu, jego radości, jego rozpaczy.
Czy zdarzało mu się myśleć o Mirnoje, o miłości pozostawionej wśród mokrych, wymęczonych kwietniowych śniegów? Pewnie bardzo rzadko. Szok wywołany odkryciem Europy był tak potężny, dla niego, który nigdy przedtem nie widział miasta ani piętrowych domów. A potem Moskwa, silny narkotyk nowości, pokusy — ten cudowny środek pobudzający. Nie zapomniał, nie, po prostu nie miał już czasu pamiętać.
Przed wyjściem Zoja zatrzymała się w progu i oznajmiła, spoglądając mi prosto w oczy: „Tak zatem wygląda ta nasza historia — i dodała, niemalże ostrym tonem: — Ta nasza tutejsza historia…”. Jej głos spokojnie acz definitywnie wykluczył mnie z owej historii. Jeszcze wczoraj to odrzucenie sprawiłoby mi przykrość, czułem się naprawdę zakorzeniony w Mirnoje. Ale teraz poczułem raczej ulgę. Niczym beztroski spacerowicz zabłąkałem się przypadkiem na tyły niegdysiejszej wojny.
Po wyjściu Zoi kilkakrotnie usiłuję odtworzyć życie Koptiewa, wyobrazić sobie te trzydzieści lat, które uczyniły z niego owego dobrotliwego dziadka i szanowanego działacza partyjnego. Aż w pewnym momencie pojmuję, że myślę o nim, żeby nie myśleć o Wierze. I zdaję sobie sprawę, że nie mam ani dość odwagi, ani nie dysponuję odpowiednią logiką, żeby ogarnąć teraz wyobraźnią uczucia tej kobiety, która całe życie czekała na ukochanego mężczyznę. Pustka, nieprzyjemne osłupienie, bojaźliwa irytacja, nic więcej.
Jest bardzo zimno. Wychodzę na dwór po trochę drew do pieca złożonych koło szopy. Niebo przybrało barwę lodowatego fioletu, stwardniałe błoto pod nogami rezonuje, zapowiadając mróz. Drewno też dźwięczy niczym klawisze fortepianu. Już mam wracać, gdy nagle w głębi ulicy dostrzegam snop światła latarki, omiatający powolnym zygzakiem koleiny drogi. Wiera… Cofam się, przyciskam do bali chaty, chowam w cieniu.
A więc trzeba mi tego upokarzającego strachu, żebym zrozumiał, kim jest teraz ta kobieta. Głos wewnętrzny, ten sam wstrętny głosik, który sobie winszował, że „przespałem się” z taką kobietą, wykrzykuje: „Teraz ona się ciebie uczepi!”. Bardzo szlachetnie umieszczamy ten głos na obrzeżach naszej świadomości, wrzucamy go w bagno najniższych instynktów. Nie byłbym taki pewien. Bo często to on właśnie odzywa się jako pierwszy i bardzo nas przypomina.
Światło latarki faluje łagodnie, zbliżając się nieubłaganie do mojej kryjówki. Najwyraźniej ona idzie do mnie, chce ze mną porozmawiać, ulżyć sobie w cierpieniu, zwierzyć ze swej udręki, szukać pociechy, wypłakać się na ramieniu mężczyzny, który… I nagle pojmuję, kim odtąd jestem dla tej kobiety, kim się stałem ubiegłej nocy. Jestem być może jedynym mężczyzną, jakiego poznała od wyjazdu swego żołnierza. Oprócz mnie nie ma w jej życiu nikogo. Ślady jej kroków zimą, w tej uliczce. A w jej chacie okno, z którego widać rozstaje dróg, skrzynkę na listy. Ona nie ma już na co ani na kogo czekać. A zatem wypada na mnie!
Strumień światła obryzguje schodki przed wejściem do mojej chaty, przesuwa się metr od moich stóp. Zapuka do drzwi, usiądzie, wciągnie mnie w niekończącą się rozmowę przerywaną łkaniem, uściskami, których nie będę miał odwagi ukrócić, wymuszeniami obietnic. Wszystko będzie rozpaczliwie sztuczne, a przecież jak najbardziej prawdziwe, zanurzone w tej prostej i czystej prawdzie jej zmarnowanego życia. Ona tysiąc razy bardziej potrzebuje pomocy niż starowiny, którymi się opiekuje.
Falowanie światła nie ustaje, mija mój dom, oddala się. Wiera idzie pewnie przygotować drzewo i wodę na jutrzejszą kąpiel którejś ze staruszek. Ta praktyczna myśl pozwala mi odetchnąć, ale tylko na powierzchni mego strachu. W głębi sprośny głosik czuwa: „Zajdzie do ciebie, wracając, usadowi się, pewnie będzie milczeć, udając, że nie wątpi w twoją szlachetność. Jesteś załatwiony. Pojedzie za tobą do Leningradu. Już cię teraz nie puści. Miłość starzejących się kobiet. Zwłaszcza takiej kobiety! Zastąpisz jej tamtego. Już jesteś tamtym, na którego jej się zdawało, że czeka…”.
Wchodzę po schodkach, rozpalam ogień, ale wolę siedzieć po ciemku. Drzwiczki pieca przepuszczają jedynie wąski promyczek różowego blasku. Jeśli ktoś (ktoś!) przyjdzie, udam, że już śpię.
W rzeczywistości wszystko odbyło się inaczej. Szczegółowa — minuta po minucie — rekonstrukcja tamtej nocy podłego tchórzostwa nastąpiła znacznie później, w owych chwilach absolutnej szczerości, kiedy napotykamy nasz własny wzrok, bardziej bezlitosny niż ludzka pogarda i osąd niebios. Spojrzenie to trafia w sedno i poraża śmiertelnie, gdyż widzi rękę (moją), która ostrożnie opuszcza haczyk, palce pieszczą metal, żeby uniknąć najmniejszego szczęku, drzwi są zamknięte, w tej wiosce, gdzie nikt nigdy nie używa rygli, światło elektrycznej latarki znów omiata ciemność, wracając uliczką, cofam się, nadstawiam ucha. Nic. Ta, której los lękam się podzielić, znika w mroku.
Naprawdę było jedynie to: lęk, lodowate drwa, które przyciskałem do piersi, wyczekiwanie bez końca o kilka kroków od promienia światła przecinającego błotnistą drogę, a potem czuwanie we wnętrzu chaty, gesty przytępione strachem, ten haczyk, który zniżałem stopniowo niczym w hipnotycznym spowolnieniu koszmarnego snu. Nie, obiektywnie nie było nic więcej. Obawa, że ujrzę przed sobą kobietę o twarzy wyniszczonej szlochem i że zostanę skażony tym jej płaczem, jej losem, nieludzkim ciężarem — odtąd już nieodwołalnie niedorzecznym — jej życia. Życia równie bezsensownego jak uderzenia młotka, które przed chwilą rozbrzmiały w oddali. Co mogło być tak pilnego i ważnego, żeby stukać w środku nocy?
I jeszcze jeden szczegół wyłania się około północy, kiedy prawdopodobieństwo jej najścia zaczyna się zmniejszać („Chociaż w tym stanie gotowa i o północy…”).