Nakrywam ręcznikiem abażur lampy na stole, zapalam ją i dostrzegam książkę, którą mi pożyczyła przed miesiącem. Dzieło Saussure’a, nawet do niego nie zajrzałem. Książka-pretekst: to było jeszcze w czasie, kiedy wszelkimi możliwymi sposobami usiłowałem zdobyć przyjaźń czy też raczej zbliżyć się do tej kobiety. Byłem zauroczony, zakochany, pragnąłem jej. Wszystkie te słowa wydają się teraz idiotyczne, nie do wymówienia. Strach słabnie. Udaje mi się zebrać myśli, zastanowić nad dziwactwami istnienia. Ten pożyczony Saussure dowodzi, że — nawet w sytuacji tak nietypowej jak nasza — logika związku pozostaje zawsze podobna: z początku przedmiot-talizman, butelka rzucona w morze, gorączkowa nadzieja dalszego ciągu, a na końcu to niepotrzebne tomiszcze, którego nie wiadomo jak się pozbyć…
Znów przyglądam się gazecie z Archangielska, Zoja zostawiła ją na stole. Zdjęcie Koptiewa, kochającego dziadka i wybitnego partyjnego działacza w jednym. Czuję nagle, że należałoby — zgodnie z logiką istnienia — połączyć z tą płaską, okrągłą gębą twarz Wiery. Bo przecież mogliby (powinni by?) stanowić parę… Takie zestawienie jest niemożliwe. „Ona jest dużo młodsza — mówię sobie zmieszany. — Ależ nie, zaledwie trzy lata różnicy”. Gubię się, próbując zrozumieć, co właściwie sprawia, że ci dwoje są tak zupełnie nieprzystawalni. Jedyny sposób, by wyobrazić ich sobie razem, to zrobić z Wiery dorodną moskwiankę, o zgrubiałych rysach, zadowolonym spojrzeniu, kierującą katedrą na uniwersytecie, członkinię partii… Przeciwieństwo tego, kim jest. „Ona nie jest z tego świata”, podsumowuję na koniec głupio i sam czuję się znacznie bliższy świata Koptiewów. Ta przynależność dodaje mi ducha, wyzwala mnie i oddala od Mirnoje.
Około drugiej nad ranem wielkie odprężenie. Wiem, że będę musiał bardzo wcześnie wstać, opuścić wioskę ukradkiem, jak najszybciej dotrzeć na rozstaje, złapać ciężarówkę i na dworcu miasta powiatowego wsiąść do pierwszego pociągu jadącego do Leningradu, ku cywilizacji, ku zapomnieniu. Tak właśnie zrobię. Jestem zdecydowany, energiczny. Oświetlam izbę, już się nie ukrywając, i w pięć minut zapinam walizkę, której nie byłem w stanie zapakować od tygodni. Nie ma już mowy o łamaniu sobie głowy: zachorowałem na tę okolicę, na jej przeszłość, na tę kobietę owej przeszłości strzegącą, ale teraz moje ozdrowienie jest już bliskie. Wystarczy jeden powiew kwaśnego powietrza Newskiego Prospektu… Przez chwilę zastanawiam się, czy nie byłoby bardziej elegancko zostawić liścik. Mniej nieelegancko, powiedzmy. Ostatecznie jednak postanawiam wynieść się po angielsku.
Podczas tych kilku godzin snu, jakie mi zostały, często się budzę. Noc za oknami ma atramentowy połysk, wróżący wielkie mrozy. Przy jednym z takich odmień zdaje mi się, że ogłuchłem. Ani podmuchu wiatru, w piecu ogień wygasł, cisza przestrzeni międzygwiezdnych, lodowata, absolutna. Nie mam odwagi wyjść na zewnątrz, żeby znów przynieść drew. Chwytam starą wojskową pelerynę wiszącą przy drzwiach. Rozpościeram tę płachtę na kołdrze. Płótno jest całe poprzecierane, gdzieniegdzie noszące ślady płomieni, ale — co zadziwiające — ta cienka warstewka ogrzewa mnie lepiej, niż gdyby to była puszysta pierzyna. Nawiedza mnie sen, zwierzenie jednej ze staruszek z Mirnoje: jej mąż, zabity wśród śniegów Karelii przy czterdziestostopniowym mrozie, i od tej pory obsesyjne pragnienie kobiety, by przygotować mu gorącą kąpiel. W moim śnie nagi żołnierz leży wyciągnięty na plecach pośrodku białej równiny. Otwiera oczy, budzę się, czuję na zmarzniętych policzkach palące łzy.
7
Pierwszy rzut oka na zewnątrz, dobrze przed wschodem słońca, to jak lądowanie na nieznanej planecie. Wszystko jest sine od szronu, drzewa powleczone bladym zamszem, mury domów przystrojone kryształkami. Droga, jeszcze wczoraj najeżona błotnistymi grzebieniami, tworzy białą smugę, długą i gładką. Suche łodyżki pokrzyw przy starych schodkach układają się w srebrne lichtarze. Popycham drzwi, biorę głęboki oddech, usiłując zatrzymać aż do zawrotu głowy mroźne upojenie tym pięknem. To powietrze, czuję wyraźnie, może znów mnie oszołomić, sprawić, że zapomnę o wyjeździe… Muszę wyruszyć jak najszybciej.
Z walizką w dłoni docieram nad brzeg jeziora, kiedy słońce, jeszcze niewidoczne, zdradza swą obecność za lasem. Niebieskawa ziemia należy jeszcze do nocy. Ale pobielone wierzchołki najwyższych świerków pokrywają się delikatną przejrzystą pozłotą…
Przyspieszam, żeby wyzwolić się spod uroku tych budzących się świateł, które mnie opóźniają. Pierwsze ciężarówki wkrótce zaczną przejeżdżać przez skrzyżowanie dróg. Ale magia chwili ogarnia wszystko. Każdy krok wywołuje to niepowtarzalne podzwanianie kruszonego lodu. Zatrzymać się, zatracić w tym czasie pozbawionym godzin. Odwracam się: nad kominem chaty, którą właśnie minąłem, unosi się nikły obłoczek dymu. Przeszywająca wdzięczność i lęk, że nie zdołam się oderwać od tego piękna.
Teraz droga oddali się od Mirnoje, rozpraszając czar jej ostatnich etapów: małej chatki, w której mieści się łaźnia, wierzbowych zarośli.
Niespodzianie w kompletnym bezruchu bieli i błękitu miga mi coś ciemnego. A zresztą nie ma w tym nic niespodziewanego. Długi płaszcz, kobieca twarz. Rozpoznaję ją, to ona, jej obecność w tym miejscu jest jak najbardziej zwyczajna, mogłem ją tu spotkać wczoraj, jak i przedwczoraj. Zgięta wpół usiłuje wypchnąć łódź przymarzniętą do zlodowaciałej gliny brzegu. Wydaje się całkowicie pochłonięta tą czynnością.
Idę dalej, poruszany samym bezwładem mięśni, pogrążony w hipnotycznej nieczułości, przewidując scenę, która z pewnością się zdarzy: usłyszy odgłos moich kroków, wyprostuje się, ruszy w moją stronę, mierząc mnie spojrzeniem coraz bardziej niemożliwym do wytrzymania…
Słyszy odgłos moich kroków, prostuje się, pozdrawia mnie szybkim skinieniem głowy. Jej oczy mają wyraz, który dobrze znam. Nie widzą mnie tak naprawdę, trzeba im czasu, by umieścić mnie na obrazie, jaki im się jawi. Powtarza swój gest, jest to jedynie machinalna kopia pierwszego skinienia, wraca do swego zajęcia.
Jestem wolny, mogę odejść. Mimo to schodzę z drogi i kieruję się w stronę skarpy.
Łódź ledwie drgnie. Lód wokół kadłubu został rozbity kobiecymi butami. Glina jest bardzo czerwona, ślady stóp odznaczają się na bieli niczym plamy krwi. Rozglądam się, gdzie mógłbym postawić walizkę w tej mieszaninie lodu i błota, w końcu kładę ją na ławeczce łodzi.
I chwytam krawędź burty. Kobieta napiera na łódź z drugiej strony, naśladuję jej ruch, barka zaczyna się kołysać, z każdym pchnięciem przesuwając się niedostrzegalnie do przodu.
Następnie gładki ześlizg, brzęk cienkiej warstewki lodu, którą kadłub łodzi kruszy, osuwając się do wody. Kobieta już wsiadła, staje blisko rufy z długim wiosłem w dłoniach. Gramolę się do środka, sam nie wiedząc, czy po to, by zabrać walizkę, czy też…
Siadam na dziobie, plecami do celu naszej przeprawy. Jakbym nie wiedział, jakbym nie musiał wiedzieć, dokąd zmierzamy. Kobieta, na stojąco, zanurza powoli wiosło to z tej, to z drugiej strony. Zwrócona do mnie twarzą nie patrzy na mnie, tylko czasem — gdy nasze spojrzenia się spotkają — zdaje się obserwować mnie z dystansu długich lat. Lód pęka pod wiosłem, krople wody pobrzękują metalicznie.
„Ładna pułapka”, myślę sobie i pojmuję nagle, że to było nieuniknione. Podstępna i żądna sprawiedliwości logika chciała, byśmy się rozmówili. I tak się stanie: łzy, wyrzuty, moje nieudolne próby, by ją pocieszyć, by się z tego wywinąć. Przedtem kobieta załatwi, co ma do załatwienia na wyspie, a następnie wrócimy do Mirnoje i wypełnię mój obowiązek jedynego przyjaciela, jedynego mężczyzny, jakiego poznała w ciągu ostatnich trzydziestu lat.