Выбрать главу

Ta myśl jest równie nieprawdopodobna i oczywista, jak cała ta biała planeta, która nas otacza. Ślubna biel, nieskalana, przerażająca swą czystością. Nawet sosnowe belki tworzące ten krzyż są inkrustowane kryształkami.

Ona płynie na wyspę z powodu tego krzyża leżącego na ławeczkach łodzi. Przypominam sobie jej słowa: „Następnym razem przywiozę krzyż…”. A więc dziś jest ów następny raz. Krzyż na grób Anny, której ciało odbyło swą ostatnią podróż w moich ramionach. Uderzenia młotka wczorajszego wieczoru oznaczały zatem przybijane ramiona krzyża. A snop światła latarki związany był z przenoszeniem krzyża na łódź. Po cóż było go dźwigać tuż przed zapadnięciem nocy? Czemu nie rano? I nagle pojmuję, co to za kobieta narodziła się wczoraj. Kobieta, która musiała zbudować ten symbol śmierci, aby pozostać przy życiu. Wbije go w ziemię i zacznie mnie zaklinać, płakać, próbować mnie zatrzymać w swoim życiu, w którym więcej jest krzyży niż żywych. Główne drzewce wydaje mi się nieproporcjonalnie długie, ale po chwili domyślam się, że jego dolna część zostanie wkopana w ziemię.

Wyspa jest biała. Oszroniony kościółek wydaje się przezroczysty, eteryczny. Ziemia wokół świeżo osadzonego krzyża to jedyna ciemna plama w tym świecie bieli.

Schodzimy na brzeg, bez słowa zajmujemy swoje miejsca w łodzi. W pewnym momencie przychodzi mi na myśl, że powinienem coś powiedzieć, rozbroić paroma neutralnymi słowami poważną rozprawę, jaka się szykuje. Ale cisza, zbyt rozległa, niczym w olbrzymiej nawie, odbiera mi głos, odsyła go do wewnątrz, ku tej gorączkowej myśli, która kołacze mi w głowie: jak wytłumaczyć tej kobiecie, że aby dzielić z nią los, choćby przelotnie, trzeba by nauczyć się żyć tym życiem po życiu, które nam, innym, nie jest jeszcze dane, że trzeba by umieć wszystko przewartościować — czas, śmierć, ulotną nieśmiertelność miłości, że trzeba by… Niebo nad jeziorem zabarwiło się niemożliwym do zniesienia blaskiem, czystość powietrza rozdyma płuca do tego stopnia, że nie można już oddychać. Mam wielką ochotę uciec z tej białej pustyni, znaleźć się w zadymionej ciasnocie naszej pracowni w Wigwamie, w zgiełku podchmielonych głosów, w ścieraniu się ciał, beztroskich płochych myśli, krótkotrwałych związków bez zobowiązań.

Okrążamy wyspę. Już wkrótce czerwona glina brzegu, wierzbina… Ona wysiądzie, spojrzy mi przeciągle w oczy, zacznie mówić. I co jej powiem: śmierć, czas, przeznaczenie? To kobieta samotna, która całkiem zwyczajnie i po ludzku nie chce już nią dłużej być. Ale ta nieskończoność bieli, którą nosi w sobie, przenigdy nie zmieści się w ciepłej muszli Wigwamu.

Zmarznięty czuję odrętwienie własnego ciała. Siedzę skulony na ławeczce, z walizką między nogami. Znienacka nachodzi mnie myśl, żeby uciec przy schodzeniu na brzeg. Wyskoczyć, wciągnąć łódź na ląd, złapać walizkę, rzucić jakieś słówko na pożegnanie i zwiać. Uderzenia wiosła stają się coraz bardziej leniwe, jakby Wiera — odgadując mój plan — chciała opóźnić nasz powrót. Wiem zresztą, że i tak nie potrafiłbym uciec. Bardzo niewygodny ten niedostatek cynizmu!

W tym momencie dziób łodzi stuka łagodnie o jakąś przeszkodę. Odwracam się i wytrzeszczam oczy. Nie ma wierzb, nie ma czerwonego zdeptanego szlamu. Przybiliśmy do starej przystani, z drugiej strony jeziora. Zanim jeszcze mogę pojąć, co się dzieje, Wiera wysiada na deski, które uginają się lekko, wsparte na starych palach. Machinalnie wychodzę za nią — z walizką w dłoni — na wąski pomost.

Spogląda mi w oczy, uśmiecha się, całuje mnie w policzek i wraca do łodzi. I zanurzając już wiosło w wodzie, mówi: „W ten sposób jesteś dwa kroki od miasta. Zdążysz na pociąg o jedenastej… Niech Bóg ma cię w swej opiece”.

Jej twarz wydaje mi się postarzała, kosmyk srebrzystych włosów opada na czoło. A przecież równocześnie cała promieniuje młodością, nową, drżącą, rodzącą się właśnie w ruchu warg, w trzepocie rzęs, w lekkości ciała, które łódź już uwozi w dal…

Unoszę rękę w daremnym pozdrowieniu, stoi tyłem do mnie, a odległość między nami szybko się zwiększa. Podchodzę aż na skraj pomostu i z bolesną intensywnością powtarzam sobie, że mój głos mógłby jeszcze do niej dotrzeć i że trzeba by jej koniecznie powiedzieć, że… Cisza jest taka, że słyszę delikatny plusk wywołany ruchem łodzi, który zanika między palami pomostu.

Jeszcze nigdy nie wyruszałem do miasta z tego miejsca. Od przystani ścieżka biegnie w górę i kiedy oglądam się za siebie, widzę całe jezioro. Wyspę z wyraźną bryłą kościoła i kilkoma drzewami nad cmentarzem, niebieskoszare blankowanie lasu, dachy Mirnoje, których biel straciła już swój olśniewający blask, szron wkrótce stopnieje, a wtedy upodobnią się po prostu do dachów wioski takiej jak inne, oczekujące zimy.

W oddali łódź zdaje się stać w miejscu na lodowej tafli jeziora, a jednak płynie naprzód. Ślad uwolnionej wody za rufą wydłuża się, ciągnie ku nieskończoności zaśnieżonych równin, ku przyćmionemu blaskowi słońca. A jeszcze dalej, w szronowych mgłach horyzontu, za polami i szczytami drzew rozbłyska nagle ta pustka. Morze Białe…

Ponad czarną linią łodzi dostrzegam jeszcze sylwetkę w długim kawaleryjskim płaszczu. Mimo dzielącej nas odległości zdaje mi się, że słyszę dzwonienie kruszonego lodu. Ten sam dźwięk wypełnia świetliste przestworza nieba. Właśnie teraz dzwonienie ustaje, jakby w chwili, gdy wiosło wstrzymuje swój miarowy ruch, odpoczywa. Mam wrażenie, że rozpoznaję gest ręki, falujący nad łodzią, tak, widzę go wyraźnie i macham pospiesznie w odpowiedzi…

I dźwięczenie powraca, delikatne, niezmienne.