Nazajutrz zapragnąłem dotrzeć nad brzeg Morza Białego. Jedna ze starych mieszkanek wioski wskazała mi drogę, stopniowo zagarnianą przez las, zapewniła mnie, że sama w młodości przemierzała tę odległość w pół dnia i że ja z moimi długimi nogami… Zabłądziłem tuż przy nabrzeżu. Chcąc okrążyć wzgórze, natrafiłem na mokre torfowisko i brodziłem wśród muszli, z których dobywała się silna bagnista woń. Morze było już bardzo blisko, morska bryza przeganiała od czasu do czasu cierpki odór stojącej wody… Ale słońce teraz opadało, nie miałem innego wyjścia, jak tylko zawrócić.
Mój powrót przypominał ucieczkę po sromotnej klęsce. Brnąłem na oślep, nie znając drogi, kluczyłem bezładnie, dręczony śmiesznym lękiem, że zgubię się na dobre, raz po raz obierając twarz z pajęczyn słonych od mego potu.
Wioska i jezioro ukazały się nagle, w najmniej spodziewanym momencie, niczym widziadło senne. To był spokojny sen, rozświetlony bladą przejrzystością zachodzącego słońca. Usiadłem na potężnym granitowym bloku, który musiał niegdyś wyznaczać granice majątku ziemskiego. W ciągu kilku sekund ogarnęło mnie znużenie, przyćmiewając wręcz frustrację spowodowaną porażką mojej wyprawy. Czułem się wyczerpany, pusty, nieobecny, jakby nie zostało ze mnie nic poza tym ospałym spojrzeniem, które lekko prześlizgiwało się po świecie.
W miejscu, gdzie droga wiodąca do wioski łączyła się z szosą prowadzącą w stronę miasta powiatowego, ujrzałem Wierę. Na tym skrzyżowaniu znajdowała się, przymocowana do słupa, niewielka tabliczka z nazwą wioski — Mirnoje. Nieco poniżej przybito skrzynkę na listy, która na ogół pozostawała pusta, a czasem mieściła dziennik lokalny. Wiera podeszła do słupa, odchyliła blaszaną klapę i zanurzyła rękę we wnętrzu skrzynki. Nawet z takiej odległości czułem, że to nie był machinalny gest, że wciąż jeszcze nie stał się machinalny…
Przypomniałem sobie nasze pierwsze przelotne spotkanie pod koniec sierpnia. Ogromną sieć rybacką, spojrzenie nieznajomej, jej ciało rozgrzane z wysiłku. I moje przekonanie, że między nami wszystko jest możliwe. I wrażenie, że zmarnowałem okazję. Zapisałem to w notesie. Te zapiski wydawały mi się teraz zupełnie niestosowne. Kobieta, która szukała listu w zardzewiałej skrzynce, żyła na innej planecie.
Z tej swojej planety, gdyśmy się mijali, pozdrowiła mnie z uśmiechem, zmierzając do domu. Myślałem o jej czekaniu i po raz pierwszy ten los nie wydał mi się dziwny ani wyjątkowy.
„W gruncie rzeczy wszystkie kobiety czekają, tak jak ona, całe swoje życie — formułowałem niezgrabnie moją myśl. — Wszystkie kobiety we wszystkich krajach i we wszystkich czasach. Czekają na mężczyznę, który ma się zjawić, na końcu tej drogi, w tej przejrzystej aurze zachodu. Mężczyznę o pewnym, poważnym spojrzeniu, przybywającego z krainy odleglejszej niż śmierć do kobiety, która pomimo wszystko nie straciła nadziei. A te, które nie czekają, to zwykłe zjadaczki solonych śledzi!”.
Brutalność podobnej konkluzji dobrze mi zrobiła, gdyż przyjechałem do tej wioski poniekąd z powodu jednej z tych kobiet, które nie potrafią czekać.
2
Umknąłem przed tymi, dla których nasze czasy zbyt były powolne. Zresztą usiłowałem właściwie uciec od samego siebie, gdyż niewiele mnie od owych desperatów różniło. Zrozumiałem to w tamtą marcową noc w pracowni, zwanej przez nas Wigwamem. Twarz naszkicowana na płótnie, na które malarz zaczął dopiero nakładać farby, dziwnie przypominała moją własną.
W pewnym momencie rytm deklamacji zbiegł się z miarowym dyszeniem pary kochanków. Wszyscy starali się zachować powagę. Zwłaszcza sam poeta. Wymagała tego bowiem treść strof. Nasz kraj został w nich porównany do przerażającej planety, której gigantyczna masa uniemożliwiała komukolwiek wyrwanie się z pola jej przyciągania. Rosyjskie słowo płanieta zestawione było z powtarzającym się wielokrotnie przeczeniem niet, tworząc dobitną inkantację. W toku recytacji owo niet zyskało echo w postaci męskiego stękania oraz — o ton wyższych — jęków kobiecych, to ta para, którą oddzielało od nas jedynie kilka płócien ustawionych na sztalugach. Wśród nich ów ledwie maźnięty portret mężczyzny podobnego do mnie.
Sytuacja zrobiła się komiczna. A przecież noc, uroczysta jak tyle innych nocy spędzonych tam, w pracowni, pozostała smutna.
Nie, jak zawsze było dużo alkoholu, dużo muzyki (śpiewak jazzowy już-już zamierzał wyszeptać każdemu do ucha jakąś tajemnicę i wciąż odwlekał te swoje zwierzenia), dużo ciał, w większości młodych, gotowych kochać się bez ograniczeń, a raczej po to, by drwić z ograniczeń.
Z opóźnieniem sześcio-, może siedmioletnim Maj 68 dotarł aż do Rosji, aż na ten długi strych przerobiony na pracownię, na wpół pokątną, na dalekich przedmieściach Leningradu.
Pła-niet-a — Niet! skandował autor wiersza, a zza nieukończonych płócien odpowiadały mu krzyki narastającego orgazmu. Owo niet tłamsiło rozwój talentów, ekspresję wolności, miłość bez hamulców, podróże zagraniczne, krótko mówiąc — wszystko. Jedynie ten strych szybował, rzucając wyzwanie prawom grawitacji.
Była to atmosfera dość typowa dla tego rodzaju zgromadzeń artystów, mniej lub bardziej dysydenckich. Od Kijowa po Władywostok, od Leningradu do Tbilisi poglądy, obawy i nadzieje kształtowały się mniej więcej tak samo. Zazwyczaj naszym spotkaniom towarzyszyła radość, jakiej dostarcza poczucie tajności i wywrotowości, zwłaszcza kiedy człowiek jest młody. A to, czego nie dało się oddać wierszem ani pędzlem, wyrażaliśmy poprzez te niezobowiązujące orgazmy. Planeta Niet oraz jęki, które znów rozbrzmiewały w najlepsze za obrazami.
Tym razem jednak wesołość zdawała się wymuszona. Nawet obecność amerykańskiego dziennikarza niczego nie zmieniała. A było to przecież dla nas wszystkich wielkie wydarzenie: siedział w fotelu, na środku sali, a ze względu na gorliwość, z jaką mu nadskakiwano, można by go wziąć za prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ale wieczór jakoś się nie kleił.
Łatwo dałoby się wyjaśnić to załamanie nastroju moją zazdrością. Zaledwie przed tygodniem dziewczyna, która wydawała jęki za obrazami, spała jeszcze w moich ramionach. Znałem jej głos podczas uprawiania miłości i teraz rozróżniałem jego brzmienie w miłosnym duecie. Musiałem to znosić bez mrugnięcia okiem. Nie miałem prawa do zazdrości. Poczucie seksualnej własności — toż to szczyt drobnomieszczańskiego absurdu! Pić, palić, mrużąc powieki (jak w filmach Godarda), upajać się lekturą wiersza, a kiedy kobieta wyłoni się spomiędzy płócien, rzucić jedynie okiem w jej stronę i zaproponować kieliszeczek… Przypomniałem sobie, jak we śnie unosiła czasem brwi, jakby pytała: „Po co to wszystko?”. Miała wtedy taką niewinną, dziecinną buzię… Nie wolno tego rozpamiętywać!
Prawdę mówiąc, wszyscy czuliśmy, że tej nocy nie ma atmosfery. Może właśnie z powodu amerykańskiego dziennikarza. Zbyt gruba ryba jak na tę nędzną pracownię, wizyta nadto upragniona. W naszych oczach był niczym najwyższe wcielenie wymarzonego Zachodu, słuchał, patrzył, a każdy z nas miał wrażenie, że przenosi się poza żelazną kurtynę. Dzięki niemu recytowane strofy zdawały się już wydane w Londynie albo w Nowym Jorku, a nieukończone płótno zamówione przez paryską galerię. Inscenizowaliśmy dla niego dramat artystycznej dysydencji i nawet jęki rozkoszy za sztalugami przeznaczone były dla niego osobiście.