W sumie wszystkich nas po prostu przyćmił. Zamierzałem mówić o mojej podróży do Tallina. W tamtym okresie kraje nadbałtyckie stanowiły dla nas przedsionek Zachodu. Arkady Gorin, drobny brunet siedzący na starym pudełku po farbach, opowiadałby o swoim rychłym wyjeździe do Izraela, który miał wreszcie nastąpić po sześciu latach odmowy wydania paszportu. Ale zjawił się Amerykanin i nasze opowieści automatycznie zbladły, zestawione z leniwym ruchem jego szczęki, kiedy wymawiał takie nazwy, jak Filadelfia, Boston, Greenwich Village…
Nawet wiersz, w którym breżniewowski Kreml porównany został do zoo prehistorycznych zwierząt, nie odniósł spodziewanego sukcesu. Byliśmy miernymi aktorzynami odgrywającymi dla niego Zachód, a on, reżyser (prawdziwy Stanisławski!), oceniał nas, gotów wydać ów słynny i potworny werdykt: „Nie wierzę w to!”. I należałby się nam, tamtej nocy byliśmy mało wiarygodni jako ludzie Zachodu.
Zbyt niecierpliwi. Wydawało się, że żelazna kurtyna musi trwać w nieskończoność. Oderwanie naszego kraju od reszty świata sprawiało wrażenie nienaruszalnego prawa natury. Nasza młodość była ledwie sekundą, pyłkiem wobec tego odwiecznego królestwa. Nie mogliśmy już dłużej czekać.
Zwłaszcza że mieliśmy do dyspozycji wszystkie elementy upragnionego Zachodu: bluźniercze wiersze, nowatorskie malarstwo abstrakcyjne, używanie żywota bez kompleksów, zakazanych zachodnich pisarzy, których książki kupowaliśmy na czarnym rynku, europejskie języki, które zresztą znaliśmy, zachodnią myśl, którą staraliśmy się poznać za wszelką cenę. Niczym działający pod presją czasu alchemicy mieszaliśmy na łapu-capu te wszystkie czynniki podczas naszych nocy pijaństwa i deklamacji. Oto miała powstać kwintesencja Zachodu. Kamień filozoficzny, który przemieniłby Kremlowskie zoo w światowe arcydzieło, a jego autora uczyniłby klasykiem za życia, wielbionym od Nowego Jorku po Sydney, i przeniósłby to płótno pokryte pomarańczowymi kwadracikami ku muszli Muzeum Guggenheima…
Młoda kobieta, zupełnie pijana, osunęła się na spłowiały materac obok mnie. Z szerokim, wilgotnym uśmiechem usiłowała szeptać mi coś do ucha, ale nie panowała już nad artykulacją. W jej bełkocie powracały dwa męskie imiona. Odgadłem raczej, niż zrozumiałem: dwaj mężczyźni uprawiali miłość w sąsiednim pokoju, co wydawało jej się „przezabawne”, ponieważ równocześnie słychać było jęki pary za obrazami. Udałem, że wtóruję jej atakowi śmiechu, nagle jednak kobieta zamarła, przymknęła powieki, a na policzki bardzo wartką strużką zaczęły płynąć bardzo drobne łzy. Chrapliwy szept śpiewaka jazzowego wciąż obiecywał ważne wyznanie, bez którego w ogóle nie sposób żyć.
Kobieta przestała płakać, popatrzyła mi wyzywająco w oczy i przemieściła się w stronę fotela Amerykanina. Very big gallerist — mówił ten ostatni. Jeden z malarzy słuchał, bez przerwy kiwając głową. Kieliszek drżał mu niebezpiecznie w dłoni. Pijana kobieta gramoliła się na podłokietnik fotela z iście owadzim uporem.
Noc, która nie mogła się rozkręcić…
Co ciekawe, kopia Zachodu, którą inscenizowaliśmy, pod pewnymi względami była prawdziwsza od oryginału. Przede wszystkim bardziej dramatyczna. Swoboda tych nocy nie zawsze bowiem pozostawała bezkarna. Po wielu latach miałem się dowiedzieć, że autor Kremlowskiego zoo okupił swój wiersz pięcioletnim pobytem w obozie, a jeden z homoseksualistów został uwięziony (jako że prawo piętnowało tę występną skłonność) i pobity na śmierć przez sąsiadów z celi. Będę myślał o tym nieszczęsnym kochanku piętnaście lat później w Paryżu, na ulicach Marais: ta obfitość umięśnionych i opalonych mężczyzn na tarasach kawiarni, te ich zadowolone miny, można by powiedzieć — wyuzdane nadmuchiwane męskie lalki, popisujące się bicepsami i zdobytą normalnością. Przypomnę sobie wtedy, że homoseksualistę z leningradzkiej pracowni wykończyli, nabijając go na rurę, od odbytu aż po gardło…
Nasz operetkowy Zachód posiadał, w ogólnym rozrachunku, swój ciężar prawdy.
Moja przyjaciółka wyłoniła się zza sztalug, przemierzyła salę usianą ciałami, resztkami jedzenia, butelkami i usadowiła się na skrzyni pełnej książek. Pomimo mieszanki odrazy i zazdrości nie potrafiłem powstrzymać się od podziwu: ależ ona doskonale gra, lepiej niż aktorki Godarda! Lubieżne ciało, usta o lekko rozmazanej szmince i absolutnie obojętne spojrzenie, którym mnie omiotła. I już komuś odpowiadała, przyjmowała kieliszek, ciesząc się tą szczególną atencją, jaką mężczyźni darzą kobiety… „gorące”, myślałem złośliwie. „Żadnej zazdrości, żadnej zazdrości. Jesteś śmieszny, ty niedźwiedziu syberyjski, ty”, powtarzał we mnie jakiś głos, całkowicie znieczulony. Spostrzegłem, że zdjęła rajstopy. Jej gołe, blade nogi wydały mi się nagle zdumiewająco dziewczęce, wzruszające z tą jasną skórą, której nic nie chroniło, i z konfiguracją pieprzyków, którą tak dobrze znałem. Poczułem gwałtowny przypływ litości, byłem gotów rzucić się i przykryć te nogi moim płaszczem.
Wtedy właśnie stwierdziliśmy, że amerykański dziennikarz zasnął. Spał już dobrą chwilę, przechyliwszy nieznacznie głowę, a my nadal do niego mówiliśmy, biorąc jego drzemkę za głęboką zadumę. Przemawialiśmy do niego, oczekując aprobaty lub okrzyku „Nie wierzę w to!” w stylu Stanisławskiego. Gdyby chrapał, wybuchnęlibyśmy śmiechem i wdali się w przekomarzania. Ale on spał jak niemowlę, ze zmarszczonymi rozkosznie powiekami i wargami rozchylonymi w małe „o”. Nastała chwila zakłopotania. Wstałem i poszedłem do kuchni. Przechodząc za obrazami, zobaczyłem mężczyznę (to był jeden z malarzy), który dopiero co kochał się z moją niedawną przyjaciółką. Wycierał sobie właśnie przyrodzenie ścierką, cuchnącą terpentyną… Amerykański dziennikarz obudził się wreszcie, z kuchni usłyszałem jego So…, po którym nastąpiło potężne ziewnięcie i pełne ulgi wybuchy śmiechu pozostałych.
Kuchnia (w istocie przedłużenie tego samego strychu, z poobtłukiwanym emaliowanym zlewem) miała tylko jedno okno, a raczej — wąską lukarnę, zastawioną wiktuałami, zawiniętymi w kawałki gazet. Szyba, pęknięta po przekątnej, przepuszczała do środka delikatny śnieżny pył. Ostatnie mrozy tej zimy.
W tym momencie odniosłem wrażenie, że przeżywam dokładnie to, co od dawna chciałem zapisać: szczypiącą kwaśność śniegu, starą kamienicę w nocnym mieście na wybrzeżu Bałtyku, ten strych, absolutną samotność młodzieńca, którym byłem, bliskość głosów tak znajomych i obcych zarazem, gwałtowne rozproszenie na zimnie mojej, zdawałoby się, miłości do kobiety, która — w tym właśnie momencie — otwierała się na pieszczoty innego, całkowitą błahość tego cielesnego zespolenia, a przecież ważkość nie do zmazania, śmieszną wręcz przelotność naszej obecności w miastach, w życiu drugiego człowieka, w całej tej pustce.
Coś nie pozwalało mi wyrazić tego tak, jak bym chciał. „Reżim!”, mówiliśmy podczas naszych potajemnych nocnych spotkań. Planeta Niet. Słuchając innych, sam w końcu w to uwierzyłem. Kremlowskie zoo przytępiało rzeźbiarskie dłuto, odbarwiało obrazy, krępowało rymy. Cenzura, jedność myśli, dyktat ideologiczny, powtarzaliśmy. I tak było rzeczywiście.
A jednak tej nocy, stojąc przed lukarną o pękniętej szybie, zacząłem w to wątpić. Bo przecież żadna cenzura nie zabraniała mi wysłowić tego delikatnego śnieżnego pyłu, samotności, trzeciej nad ranem w ciemnościach śpiącego miasta na wybrzeżu Bałtyku. Planeta Niet wydała mi się nagle zbyt łatwym argumentem. Uskarżać się na reżim, nic nie pisać albo pisać wyłącznie po to, by się uskarżać. Wyczuwałem w tym błędne koło dysydenckiej literatury.