Выбрать главу

Do głowy mi nawet nie przyszło (jak zresztą nikomu spośród bywalców Wigwamu), że dziesięć lat później Planeta Niet zacznie pękać, a piętnaście lat później całkiem trzaśnie, tracąc swych sprzymierzeńców, swych wasali, swe granice, swoją nazwę wreszcie. I że każdy będzie mógł pisać, co tylko zechce, bez obawy przed cenzurą. Będzie mógł sterczeć na strychu, pod strzaskaną szybą lukarny, w uśpionym nocnym mieście, czuć śnieżny pył na rozgrzanej winem twarzy i dumać o naszej przelotnej obecności w życiu drugiego człowieka…

Lecz w owej przyszłości równie trudno jak przedtem będzie poecie wyrazić sprawy tak proste, jak miłość do kobiety, która już nie kocha, śnieg marcową nocą, obłoczek oddechu, który rozwiewa się na zimnie i każe nam myśleć: „moje życie”, ta lekka mgiełka lęku i nadziei.

Za piętnaście lat reżim przestanie istnieć, lecz strofy wcale nie zaczną powstawać z większą łatwością ani też wiersze nie będą bardziej czytane. Żaden amerykański dziennikarz nie zechce słuchać deklamacji podpitych poetów, a śmiałkom przestanie zagrażać jakiekolwiek niebezpieczeństwo. I nawet miłosne jęki dobiegające zza nieukończonych płócien stracą ten swój miauczący i prowokacyjny smaczek.

Podczas tej nocy ostatnich mrozów pojąłem, jak mi się zdawało, przykry paradoks twórczości w reżimie totalitarnym. „Dyktatura często sprzyja tragicznemu powstawaniu arcydzieł…”.

— Wiesz, kiedy w polu widzenia nie ma wieży strażniczej ani szubienicy, poeta nabiera burżujskich nawyków… — To oznajmił Arkady Gorin. Z butelką wódki w dłoni dołączył do mnie w kuchni i — jak to często się zdarza pijanym — mieliśmy wrażenie, że mówimy jednym głosem, odgadujemy nawzajem nasze myśli, przekazujemy je sobie telepatycznie dzięki temu porannemu szklistookiemu upojeniu. — Na Zachodzie dopadnie mnie poetycka impotencja, zobaczysz… — dodał z tragikomicznym westchnieniem.

— A oni co tam robią? — zapytałem, przerywając mu w pół słowa.

Mógłby zrozumieć: tam, na Zachodzie. Ale dzięki alkoholowi wiedział, że chodzi mi o ludzi, których zostawiliśmy w pomieszczeniu obok.

— Szutow czyta drugą część Kremlowskiego zoo, ale nikt go nie słucha, bo twoja przyjaciółka znowu się pieprzy za sztuką niefiguratywną. Z Amerykaninem. Używa prezerwatywy w ładnym jasnoniebieskim kolorze. Słyszałem, że na Zachodzie mają też prezerwatywy o zapachu, a nawet smaku owoców. Nie wiem, czy nasz Amerykanin… Wybacz, nie chciałem ci… Chcesz, żebym rozwalił flaszkę na głowie tego obleśnego imperialistycznego rekina? No cóż… Wynośmy się stąd. — Już na ulicy dodał:

— Pojutrze będę w Wiedniu, ale widzisz, wiem, że będzie mi brakować tego śniegu wirującego wokół latarni, tych brudnych ulic i tych klatek schodowych cuchnących kocimi szczynami. — Zaczął nagle krzyczeć, wymachując rękami i zadzierając głowę: — Jestem szczęśliwy! Zmiatam stąd! Wyprowadzam się z tego zasranego kraju, zamieszkam na Zachodzie! W moich smukłych palcach intelektualisty będą szeleścić banknoty, banknoty zieleńsze niż drzewo życia… Jestem wolny! Nienawidzę niewolników, którzy tkwią tutaj!

W rzeczywistości nasze głosy zlewały się w jeden w ramach tych nocnych wrzasków. Szydziły z ciemnych okien kamienic, ze snu tych wszystkich „niewolników” reżimu, tchórzy, którzy bali się krzyczeć jak my, wyrzucić z siebie całe obrzydzenie. I którzy przez swoją uległość umacniali więzienne społeczeństwo, w jakim żyliśmy. Byli naszymi wrogami. W każdym razie tamtej marcowej nocy wierzyliśmy w to po pijanemu. To nam pozwalało zapomnieć nasze porażki: jemu nieudane pożegnanie z Wigwamem, a mnie — konfigurację pieprzyków na nogach kobiety, którą kochałem i którą właśnie straciłem.

Spotkaliśmy owych wrogów w pierwszym podmiejskim pociągu jadącym do Leningradu. Byli tam wszyscy razem, zbity, zobojętniały tłum, magma otumanionych twarzy, odrętwiałych z niewyspania ciał, pospolitych, pozbawionych cienia fantazji ubrań. To nawet nie byli owi wysławiani przez ideologię proletariusze, owe „masy pracujące” straszące nas na każdym rogu ulicy z ogromnych propagandowych plakatów. Nie, to była podklasa nędznych trybików systemu: postarzałe kobiety, które jechały szorować metalowymi szczotkami brudy zakopconych fabryk, mężczyźni, którzy jechali ładować złom na wagoniki albo ze starym karabinem na ramieniu krążyć, co najmniej w trzydziestu, wokół betonowych murów zakładów przemysłowych. Istoty niewidoczne za dnia, które można było zobaczyć jedynie w nocnej jeszcze ciemności zimowego poranka, w pierwszym rannym pociągu.

Staliśmy, żeby lepiej obserwować tych nieszczęśników. Agresywność naszych niedawnych wrzasków przeszła w jadowity szept. Przed nami, ściśnięci na ławkach, ludzie ci tworzyli żywy obraz tego, co reżim może zrobić z człowiekiem: odebrać mu całą indywidualność, ogłupić go do tego stopnia, że z własnej woli czyta „Prawdę” (niektórzy trzymali rozpostarte gazety), przede wszystkim jednak wbić mu do głowy przekonanie o własnym szczęściu. Który bowiem z tych zaspanych trybików nie uważał, że jest szczęśliwy?

— Ty widzisz, jak oni są poubierani? — podśmiewał się Arkady. — Można by ich w tej chwili wysłać do kopania rowów, gdyby wrócili Niemcy, albo prosto do obozów, i nawet nie musieliby się przebierać.

— Do obozów? Oni wyglądają raczej, jakby dopiero z nich wyszli — dopowiedziałem tym samym drwiącym tonem.

— A tak w ogóle, to gdyby zamiast do Leningradu skierować tę cholerną ciuchcię na Syberię, nikt nie odważyłby się zapytać dlaczego…

Nagle zauważyliśmy ręce tego człowieka. Z całych sił ściskał otwartą „Prawdę” kciukami i tym, co mu zostało z dłoni: kikutami pozbawionymi czterech palców.

Usłyszałem, jak Arkady kaszle znacząco, po czym odzywa się przytłumionym, nieco bełkotliwym głosem:

– Żołnierz obsługujący karabin maszynowy… Wiesz, podczas wojny był taki wielki karabin maszynowy, z tarczą, która chroniła głowę przed odłamkami, natomiast dłonie pozostawały całkowicie odsłonięte, z wyjątkiem kciuka, zakrytego kawałkiem stali. I kiedy leciał strumień odłamków…

Mężczyzna bardzo zręcznie przewrócił stronę kikutami.

Przyglądaliśmy się dłoniom innych pasażerów. Były do siebie bardzo podobne. Dłonie mężczyzn, dłonie kobiet, niemal nie do odróżnienia, ciężkie, o stawach zgrubiałych od pracy, naznaczone na stałe ciemnymi przebarwieniami od smarów. Niektóre z tych dłoni trzymały książkę lub gazetę, inne, złożone na kolanach, wnętrzem zwrócone ku górze, zdawały się swym bezruchem wyrażać jakąś prostą i ważną prawdę. Na twarzach, niekiedy o przymkniętych powiekach, również malowała się ta spokojna powaga.

Mężczyzna z „Prawdą” złożył gazetę i niczym okaleczony prestidigitator wsunął do kieszeni płaszcza. Pociąg zatrzymał się, mężczyzna wysiadł.

— Ostatecznie — wymamrotał Arkady — to dzięki tym ludziom możemy czytać nasze r-r-rewolucyjne wiersze i pieprzyć się, używając prezerwatyw pachnących egzotycznymi owocami. Dzięki ich wojnom, ich pourywanym palcom…

Nie odpowiedziałem. Myślałem o tym, że wśród tych starych pasażerów są z pewnością tacy, którzy w młodości bronili oblężonego Leningradu. Ci sami ludzie ponad dwa lata pod ostrzałem, w zimnych mieszkaniach, na usianych trupami ulicach. W tamtych czasach pracowali być może w tych samych fabrykach, do których i teraz się udawali. Bez oskarżania kogokolwiek. Bez narzekania. Zawsze widziałem w tej uległości niewolniczą służalczość, którą reżim tak doskonale potrafił narzucić. Natomiast w tamtym podmiejskim pociągu po raz pierwszy zdołałem dostrzec w tej postawie coś innego.

Drzwi wagonów otwierały się, pasażerowie wysiadali w rozjaśnioną śniegiem ciemność i znikali w cieniu długich murów z brunatnej cegły.