Przed przybyciem do Mirnoje nazywałem to „oficjalną propagandą”. Teraz pojąłem, że była to zbyt wąska definicja.
Mój plan napisania satyry również okazał się trudny do zrealizowania. Chciałem zająć się systemem kołchozów godnym króla Ubu, ogólnym upojeniem dźwiękiem głośników emitujących motywujące slogany. Ale wioski były po prostu opustoszałe albo na wymarciu, a tutejszy sposób na przetrwanie niewiele się różnił od tego z epoki kamiennej. Udało mi się trafić na bardzo charakterystycznego alkoholika, znakomicie nadającego się na bohatera humorystycznej prozy dysydenckiej. Dom ogołocony na skutek jego pijackich wydatków, żona, jeszcze młoda, lecz postarzała o dwadzieścia lat, z wiecznym grymasem goryczy na twarzy, czworo milczących dzieci, zmuszonych mieszkać z tym mężczyzną, który czołgał się po podłodze, wymiotował, szlochał i którego trzeba było nazywać „tatą”…
Kończyłem pierwszą stronę mojej historii, kiedy mi powiedziano, że pijak się powiesił. Właśnie zajechaliśmy z Otarem do wioski, w której mieszkała rodzina samobójcy. Milicja i sędzia śledczy już tam byli. Mężczyzna skończył ze sobą w remizie, przywiązawszy sznur do klamki drzwi. Prawie siedział, z głową zadartą niczym w szaleńczym ataku śmiechu. Jego dzieci — jako że nikt nie pomyślał o tym, by je stamtąd zabrać — wpatrywały się w niego uporczywie, bez płaczu. Twarz żony wydawała się wręcz odprężona. Na ścianach remizy wisiały dawne narzędzia, solidne i budzące zaufanie pomimo rdzy. Wielkie obcęgi, ciężkie korby, żelazne konstrukcje, których nazwy i zastosowanie dawno zostały zapomniane. Jedno z dzieci cofnęło się nagle i puściło biegiem przez ogromne, leżące ugorem pole najeżone pożółkłymi chwastami.
Nie, to doprawdy nie był materiał na satyryczną opowieść.
Liczyłem na to, że odkryję w tym zapadłym zakątku rosyjskiej północy epokę radziecką w pigułce, karykaturę tego czasu, zarazem mesjańskiego i martwego. Ale w tych wioskach, które zdawały się trwać po zniknięciu reżimu, po upadku imperium, czas po prostu nie istniał. Przechadzałem się właściwie po swego rodzaju futurystycznym zwiastunie. Znaki Historii się zatarły. Zostały pozłacane blaszki wierzbowych liści na czarnej tafli jeziora, pierwsze śniegi, zazwyczaj pojawiające się nocą, cisza Morza Białego, którego oddech wyczuwałem za lasem. Została ta kobieta w długim wojskowym płaszczu, która wędrowała brzegiem jeziora i przystawała przy skrzynce na listy na rozstajach dróg. Została istota rzeczy.
W ciągu pierwszych tygodni mojego pobytu w Mirnoje nie śmiałem tego przyznać.
Później, tamtego wrześniowego popołudnia, haftowanego błyskami światła i przelotnym mrokiem, znalazłem się w ciężkiej łodzi, całkiem sczerniałej ze starości, trzymając w ramionach martwą staruszkę, którą ogrzewałem własnym ciałem.
Gdy podpływaliśmy do wyspy, wiatr uspokoił się i wysiedliśmy na nasłonecznioną skarpę, można by powiedzieć, letnią, gdyby nie przesuszona mrozem trawa.
— Dawniej można tu było dojść pieszo, to wcale nie była wyspa, tylko wzgórze — wyjaśniła mi Wiera, dźwigając wraz ze mną ciało Anny. — Ale skoro nie było komu naprawić tam, jezioro podwoiło swoją powierzchnię. Mówi się, że któregoś dnia morze dotrze aż tutaj…
Uderzyło mnie brzmienie jej głosu. Był to głos nieskończenie samotny pośród bezkresnych wód.
Niskie już, zachodzące słońce nadawało naszej obecności nierealny wymiar, sekretny rys skończoności. Nasze cienie kładły się daleko w poprzek cmentarza pofałdowanego kopcami nagrobków, padały na łuszczący się tynk maleńkiego kościółka. Wiera pchnęła drzwi, zniknęła w środku, po czym wyłoniła się ponownie, niosąc trumnę… Ze ścian grobu sterczały ogromne ilości poucinanych korzeni. „Niczym tyleż przerwanych istnień”.
Przepowiadałem to sobie w duchu, gdyż nie potrafiłem uchwycić sensu tego, co odbywało się oto na moich oczach. Prosty pochówek, rzecz jasna. Lecz również nasze milczenie, silny wiatr, szamoczący się z kościelnym krzyżem, jakże banalne uderzenia młotka. Drżałem, żeby Wiera nie poprosiła mnie o przybicie wieka trumny, w śmiesznym lęku, że chybię, że wykrzywię gwóźdź… I ta myśl, kiedy za pomocą lin opuszczaliśmy trumnę do ziemi: ta zmarła, którą ogrzewałem, trzymając ją w ramionach, zabiera teraz ze sobą jakąś cząstkę mnie, ale dokąd?
Powrót z wiatrem wiejącym nam w plecy był łatwy. Kilka ruchów wioseł, Wiera powtarzała je powoli, jakby w zapomnieniu. Jej ciało odprężało się i to odprężenie w pewnym momencie przywiodło mi na myśl rozluźnienie, jakie następuje po akcie miłosnym.
Jeszcze przez kilka tygodni wmawiałem sobie skutecznie, że siedzę w tej północnej krainie wyłącznie przez wzgląd na ewentualne odkrycia folklorystyczne. „W dodatku w Mirnoje człowiek ma święty spokój — powtarzałem sobie — nie trzeba płacić czynszu, połowa domów jest niezamieszkana, człowiek wchodzi i się urządza, to dopiero prawdziwy komunizm!”.
Czas w Mirnoje, ten czas szybujący w przestworzach, zawieszony, stopniowo mnie zasysał. Pochłaniał mnie nieuchwytny strumień jesiennych świateł, ten okres, który miał na celu jedynie matowe złoto liści, delikatną koronkę szronu na cembrowinie studni wczesnym rankiem, upadek jabłka z nagiej gałęzi, w ciszy tak klarownej, że słychać było szelest trawy uginającej się pad ciężarem owocu.
W tym życiu zapomnianym przez czas wszystko było jednocześnie ważkie i lekkie. Pochówek Anny, ten dzień ponury, a przecież naznaczony także ulotną świetlistością. Obok jej grobu krzyż z nazwiskiem niejakiego Wasilija Drozda i z nierównym dopiskiem, wyrżniętym nożem: „Dobry człowiek”. Wokół tego „dobrego człowieka” wianuszek rumianków, osłoniętych od wiatru ziemią nagrobka. I pełne prostoty słowa Wiery: „Następnym razem dla niej też przywiozę krzyż”.
Często, widząc ją opuszczającą Mirnoje lub powracającą do wioski, powtarzałem: „Oto kobieta, która czeka od trzydziestu lat…”. Jednak tragiczny, rozpaczliwy ton, jaki nadawałem temu stwierdzeniu, wcale nie sprawiał, że stawało się definitywne. Niemal każdego ranka Wiera udawała się do szkoły, w której uczyła, po drugiej stronie jeziora. Zwykle szła brzegiem, ale kiedy wezbrana woda odcinała jej drogę, widziałem czasem, jak wsiada do starej łodzi. Odprowadzałem ją wzrokiem, mówiąc sobie: „Kobieta, która uczyniła ze swego życia nieustające oczekiwanie…”. Na chwilę otwierała się we mnie przepaść, lecz pozbawiona grozy, której się obawiałem.
Zresztą nic szczególnego w postawie Wiery nie zdradzało tego potwornego czekania. „Ostatecznie tyle jest samotnych kobiet, tutaj czy gdzie indziej”, jedyny argument, jaki znalazłem na uzasadnienie banalności ujęcia, przy którym owo zmarnowane życie było w ogóle do pomyślenia. „Tak wiele samotnych kobiet — wiedzionych siłą charakteru albo wstydem — nie okazuje swej udręki. Kobiet takich jak Wiera, choć może nie czekają aż tak długo…”.
Nawet skrzynka na listy na rozstajach dróg traciła stopniowo w moich oczach swe znaczenie zabójczym nadziei. Na ogół to Zoja, najbardziej dziarska staruszka, chodziła po listy. Pozostałe babiny szykowały ją na tę wyprawę tam i z powrotem, jakby była to co najmniej podróż dookoła świata, i czekały na Zoję, jakby każda z nich miała niechybnie dostać list. Zazwyczaj nie przychodziło nic. Czasem trafiała się kartka adresowana do tej, której już tu nie było… Kiedy napotykałem Zoję w roli listonosza, prosiłem, żeby mi przyniosła jakiś ładny list miłosny. Uśmiechała się przekornie i odpowiadała: „Jeszcze trochę cierpliwości, już ścinają drzewo na papier do pańskiego listu. Proszę jeszcze poczekać!”. I ruszała w dalszą drogę, a godzinę później wracała z lokalną gazetą pod pachą. Zdarzało mi się ją czytać: nawet te aktualności, geograficznie tak bliskie wobec Mirnoje, zdawały się pochodzić z innego świata, z epoki, w której istniał czas.