Margit Sandemo
Kobieta Na Brzegu
SAGA O LUDZIACH LODU
Tom XXXIV
ROZDZIAŁ I
Tak wiele niebezpieczeństw czyhało na Ludzi Lodu.
Ze względu na swoje liczne powiązania ze światem zarówno rzeczywistym, jak i tym niedostępnym dla przeciętnych śmiertelników byli rodem szczególnie narażonym na nieszczęścia.
Największe zagrożenie stanowił, rzecz jasna, ich własny przodek, Tengel Zły. Nie tylko jednak to; było jeszcze mnóstwo innych spraw, ponurych i groźnych, których należało się bać.
Gdzieś daleko w ciemnym lesie kryło się coś strasznego i czekało. Czekało na jednego z Ludzi Lodu, na jakiegoś członka tej rodziny.
Przez długie lata złe trwało w leśnej głuszy w nadziei, że wkrótce jego czas nadejdzie. Trwało i śniło o odwecie, o nigdy nie spełnionej wendecie. Za niewybaczalne postępki przodków. Za zniewagę, która musi zostać pomszczona.
W najgłębszym mateczniku kryło się mętne jeziorko, niemal całkiem zarośnięte, zamulona sadzawka, cuchnąca od kryjącego się w jej głębi zła.
Było rzeczą prawie niemożliwą, by ów osławiony ród Ludzi Lodu zdołał odnaleźć właśnie to miejsce w leśnej gęstwinie…
A jednak tak się właśnie stało.
Sto piętnaście lat minęło od niesłychanego upokorzenia, jakiego doznała pewna ludzka istota. Wiele, wiele set lat od chwili, gdy pierwszy straszny czyn został popełniony, ów czyn, który stał się początkiem wszystkiego…
I wtedy Ludzie Lodu jeszcze nie byli w to zamieszani, w każdym razie nie od początku. To przypadek, który przydarzył się mniej więcej sto lat temu, wplątał w te sprawy jednego z nich i uczynił go potężnym mścicielem, karzącym ramieniem sprawiedliwości.
A oto teraz, w roku 1912, kolejny z Ludzi Lodu udał się w tamte strony, nie tyle zresztą z potrzeby, co z ciekawości. I był to ten właśnie człowiek, na którego czyhało okrutne zło.
Andre, syn Benedikte i Sandera, nie przejawiał szczególnej chęci do nauki, akurat pod tym względem nie wybijał się wśród Ludzi Lodu. Benedikte napełniało to smutkiem, zresztą odpowiedzialnością obarczała siebie, bo przecież w rodzinie Sandera byli uczeni i profesorowie różnych specjalności.
„Cóż za głupstwa!” kwitował to zwykle jej mąż. „Czy to wśród Ludzi Lodu brak utalentowanych osób? A poza tym czy każdy musi być wyjątkowo inteligentny? To snobizm, wiem o tym dobrze, wielokrotnie mogłem się o tym przekonać w środowisku, w którym dorastałem. Nasz Andre to wspaniały chłopak. Jeśli interesują go automobile i inne motory, pozwól mu na to! Jestem dumny z mojego syna, a ty nie?”
Owszem, Benedikte też była dumna z Andre, nikt nie mógł mieć co do tego najmniejszych wątpliwości. W tej sytuacji marne świadectwa szkolne chłopca schowano w głębokiej szufladzie i pozwolono mu zajmować się czym chce.
W 1912 z roku, kiedy Andre skończył dwadzieścia lat, na świecie nie działo się najlepiej. Stosunki pomiędzy pięcioma mocarstwami Europy: Anglią, Francją, Rosją, monarchią austro-węgierską i Niemcami stawały się coraz bardziej napięte. W Norwegii jednak panował względny spokój. Wystarczało problemów z tym, jak kierować dość surowym norweskim narodem. Tyle spraw wymagało wsparcia po blisko sześciu wiekach obcej dominacji. Przemysł, rolnictwo, rybołówstwo, rzemiosło chylące się ku upadkowi, a ponadto ruchy kobiece i związkowe, utworzenie monopolu spirytusowego, sprawy religii i języka, oświata, partie polityczne, kultura, opieka nad dziećmi… Tysiące nici trzeba powiązać i spleść, zanim powstanie nowoczesne społeczeństwo. Na szczęście świeżo odzyskana niepodległość budziła w Norwegach gorące uczucia patriotyczne.
W Lipowej Alei także robiono wiele, by przyczynić się do budowy dobrze zorganizowanego państwa. Ludzie Lodu jednak zawsze żyli w pewnym sensie na uboczu. Mieli oni swoje dziedzictwo, o którym z obcymi rozmawiali raczej niechętnie, i to było przyczyną ich społecznej izolacji. Nie dlatego, by sądzili, że są może gorsi od innych, nie, myśleli o sobie raczej jako o dzieciach nieszczęścia. Choć zawsze byli bardzo dumni ze swojego pochodzenia, to dokuczało im przeświadczenie, iż nie do końca są przez otoczenie akceptowani. W tym akurat mocno przesadzali, bo Ludzie Lodu cieszyli się zawsze opinią porządnych i honorowych, choć cokolwiek ekscentrycznych.
Żyli z taką opinią od dawna.
Andre często myślał o słowach Imrego. O tym, że to on, Andre, będzie musiał odnaleźć obciążonego dziedzictwem kuzyna ze swojego pokolenia. Czasami zastanawiał się, czy przypadkiem nie on sam jest tym dotkniętym, zawsze jednak dochodził do wniosku, że to raczej wykluczone. Te same podejrzenia żywił niekiedy w odniesieniu do Christy, małej córeczki Vanji, ale zbyt rzadko miał okazję obserwować dziewczynkę, bo niestety Frank bardzo stanowczo egzekwował swoje ojcowskie prawa. Jedyną szczególną cechą Christy było nieznaczne rozszczepienie języka, ponadto była to istota tak ludzka, że nikomu nie przyszłoby do głowy, iż jej ojcem może być demon.
A już najmniej Frankowi…
Bywało, że członkowie rodu złościli się na niego. Wiedzieli, że wystarczyłoby parę słów, by uśmiercić jego ojcowską radość i dumę. Ale, oczywiście, nikt nigdy takich słów nie wypowiadał. Żal im było Franka. Wciąż było im go bardzo żal. I nie można zaprzeczyć, że bardzo dobrze wychowuje dziewczynkę.
Natomiast Vetle, syn Christoffera i Marit, był przez Andre poddawany nieustannym gruntownym studiom. Chłopiec miał teraz dziesięć lat i wyrastał na prawdziwego łobuziaka z głową pełną zaskakujących pomysłów. Ale żeby należał do wybranych lub obciążonych? Nie, nie na to nie wskazywało. Andre musiał się powstrzymać przed ostatecznym osądem.
Któregoś dnia poszedł w końcu z tymi problemami do swojej matki Benedikte i do dziadka Henninga, których uważał za najważniejsze osoby w rodzinie.
Był mroźny wieczór późnej zimy. Wszyscy troje drżeli z zimna, bo kaflowy piec, mimo że palono w nim przez cały dzień, nie był w stanie ogrzać starego salonu w Lipowej Alei. Wilgotny chłód wciskał się bezlitośnie przez nieszczelne futryny okien. Jedyną pociechę stanowiła gorąca herbata i świeże pszenne bułeczki upieczone przez Benedikte.
– Długo obserwowałem i analizowałem charaktery nas trojga – powiedział Andre. – Christy, Vetlego i swój własny. Głowę bym dał, że żadne z nas nie jest ani wybrane, ani obciążone.
– Kogo podejrzewałeś najbardziej? – zapytała Benedikte.
– Vetlego. Przyglądałem mu się przez wiele lat przy każdej okazji, zadawałem pytania dotyczące spraw parapsychologicznych, zastawiałem na niego różne pułapki, ale naprawdę niczego nie odkryłem.
– Do jakich konkluzji doszedłeś? – spytał Henning.
Andre maczał bułeczkę w gorącej herbacie, aż masło się rozpuściło i na powierzchni płynu ukazały się oka tłuszczu.
– Prawdopodobnie do takich samych jak wy – powiedział w końcu.
Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w milczeniu. Jakby nie mieli odwagi mierzyć się z tym nowym problemem.
Pierwsza odezwała się Benedikte.
– Ta kobieta na brzegu, którą Vanja spotkała trzynaście lat temu nad fiordem Trondheim. Ona urodziła przecież jakieś dziwne dziecko.
– Które posiadało wiele cech Ludzi Lodu – westchnął Henning. – Tak, ja też wiele o tym myślałem. Kobieta lub ojciec dziecka, któreś z nich mogło być naszym krewnym.
Spoglądali po sobie niespokojnie.
– W takim razie wiemy, o kogo to może chodzić.
– Dziecko jest potomkiem Christera Gripa – mruknął Andre.
– Tak – potwierdził Henning. – Jakoś dotychczas nie słyszeliśmy nic ani o nim, ani o jego ewentualnej rodzinie. Ale to możliwe.
– W takim razie możemy mieć mnóstwo krewnych – westchnęła Benedikte.