Выбрать главу

– Pasterkę kóz? Dziewczynę? – zapytał Diderik z obleśnym uśmiechem. – Nie może być lepszego towarzystwa dla pełnych życia mężczyzn!

Chłop ani drgnął. Czekał, aż żona przyprowadzi pasterkę.

Na widok przybyłej panu Diderikowi opadła szczęka. Stanowczo nie była to najbardziej pożądana towarzyszka dla mężczyzny jego pokroju! Miała co najmniej sześćdziesiąt lat, była pokrzywiona i pomarszczona po długim, pełnym trudu życiu, zmęczona nieustannym lękiem o powierzone jej bydło i samotnością w pełnych dzikiego zwierza lasach.

– To jest Barbro – przedstawił gospodarz. – Rozumiem, że panowie spodziewali się kogoś młodszego, bo przecież zwykle najmłodsze pasterki zajmują się kozami, lecz Barbro robiła to przez całe swoje życie. Była małą sierotką, kiedy, zdaje się, że było to przed wiekami, przyszła do domu mojego ojca. Jesteś pewna, Barbro, że zdołasz bezpiecznie przeprowadzić panów przez lasy koło Vargaby tak, żeby znaleźli się na drodze do Lillhardal i Sveg?

– Pewnie, że przeprowadzę – oświadczyła stara i potem wygłaszała pospiesznie jakieś formułki, z których goście nie rozumieli ani słowa.

– Nie, nie, chwileczkę – zaprotestował Diderik. – Musimy mieć przewodnika, którego będziemy rozumieli.

– Wybaczcie mi, panie – rzekła Barbro. – Kiedyś przez rok służyłam u siostry mojego gospodarza, która wyszła za mąż i mieszka w Gagnef. Wciąż jeszcze pamiętam tamtejszą dziwaczną mowę.

Dziwaczną dla niej, lecz dla nich zrozumiałą. Choć nie był to najczystszy język szwedzki, niewątpliwie byli w stanie się z nią porozumieć.

– No dobrze – westchnął Diderik zadowolony, wciąż jednak z tym lekko pogardliwym błyskiem w oczach, podkreślającym dystans, jaki dzielił go od niżej stojących gospodarzy. – W takim razie mówimy wszystkim dobranoc i udajemy się na spoczynek. Mógłbym chyba zażądać, żeby mi jakaś służąca wygrzała łóżko, ale dzisiaj jestem już zanadto zmęczony. Jutro wstajemy o wschodzie słońca.

Chłop skinął głową. Odprowadzał wzrokiem także dwóch pozostałych gości, gdy podnosili się z miejsc i szli za Diderikiem do sypialni w innym budynku. Kiedy go mijali, napotkał wzrok najmłodszego. Było to spojrzenie pełne sympatii i zrozumienia. Dowodziło, że Havgrim orientował się w zawiłościach ludzkich uczuć. O tym, że wiedział, kto spośród zebranych w tej izbie ma najszlachetniejszy charakter.

To spojrzenie wzruszyło gospodarza i przepełniło go wdzięcznością”.

Jakaś grupa nowo przybyłych gości hałasowała na korytarzu za drzwiami pokoju Andre. Odłożył rękopis i czekał, aż się to uspokoi.

Na dworze świecił księżyc i rzucał zimną poświatę na podłogę hotelowego pokoju. Andre wstał i zaciągnął zasłony.

Czekał jakieś pół godziny, a kiedy na korytarzu znowu zapanowała cisza, wrócił do czytania.

ROZDZIAŁ IV

Mała Kajsa wypędziła bydło na pastwisko i siedziała teraz na skłonie porośniętego rzadkim lasem wzgórza spoglądając w dół na pasące się zwierzęta. Krowy zwykle trzymały się blisko niej, owce natomiast były kłopotliwe. Zawsze chciały tego, co znajdowało się trochę dalej. Na szczęście teraz pokładły się i przeżuwały to, czego zdążyły od rana naskubać. To była najspokojniejsza chwila dnia, do której młoda pasterka zawsze tęskniła.

Obok niej na ziemi leżał duży kij, który miała dla obrony przed dzikimi zwierzętami, a także róg, którym powinna wzywać pomocy, gdyby groziło jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Strach nigdy jej nie opuszczał, jak zresztą wszystkich małych pastuszków. Poznała go pierwszego dnia, gdy została wysłana sama ze zwierzętami do lasu, i tak już zostało. Miała wówczas siedem lat. Teraz skończyła już chyba osiemnaście, choć nie była tego taka całkiem pewna, bowiem w Vargaby nie przywiązywano szczególnej wagi do rachuby czasu. Dni i lata płynęły w przemiennym rytmie pór roku i ciężkiej pracy. Kto by miał czas liczyć mijające dni, skoro najważniejszą sprawą było bronić się przed głodem i zimnem?

Oczy dziewczyny były rozmarzone, co się ostatnio zdarzało bardzo często.

Wiele zagród we wsi świeciło pustkami po zarazie, która nawiedziła Vargaby przed pięcioma laty. Kajsa nie bardzo umiałaby powiedzieć, co to była za choroba. Jakaś biegunka, która zabrała niemal połowę wszystkich mieszkańców osady. Dom Era Nilsa popadał w ruinę, a nie było nikogo, kto by się o niego zatroszczył. Dom Era Andersa już się całkiem zapadł, belki dachowe tworzyły rumowisko, porośnięte chwastami. Obora Olego Branta stała się siedliskiem sów, które pohukiwały groźnie po nocach.

Od czasu zarazy nie było w osadzie ani jednego młodego mężczyzny.

Początkowo Kajsa nie rozumiała trapiącej ją tęsknoty, tego wciąż rosnącego i umacniającego się pragnienia, które zdawało się rozrywać jej duszę na strzępy. Stawała na wzgórzu i spoglądała w dolinę, gdzie płynęła rzeka. Zabierz mnie ze sobą, prosiła cichutko. Weź mnie stąd i zaprowadź do miejsc, które wabią z oddali.

Prosiła dorosłych, by jej pozwolili opuścić Vargaby. Chciała poznać nowych ludzi, tak jej się wydawało. Chciała zobaczyć nowe okolice. Myślała, że za tym właśnie tęskni.

Teraz jednak rozumiała więcej.

Podczas ostatniego Bożego Narodzenia znalazła się w kościele w Alvdalen. Widziała tam młodych mężczyzn i chłopców w swoim wieku. Stali po drugiej stronie kościelnej nawy. Wtedy zrozumiała, czego tak rozpaczliwie pragnie jej skołatane serce.

Pojęła, że tęskni do innego człowieka, do kogoś bliskiego, kto stanowiłby dla niej oparcie. Do kogoś, kto zaspokoiłby jej potrzebę czułości i któremu ona mogłaby okazywać czułość. Kto wziąłby ją w ramiona i kto by ugasił trawiący jej ciało ogień, uwolnił ją od męki, która z roku na rok stawała się coraz bardziej nieznośna.

Niczym lunatyczka próbowała kilka razy opuścić Vargaby na własną rękę, chciała dojść do ludzi. Zawsze jednak zawracano ją z drogi i karano za niedopuszczalne pomysły.

Teraz już zrezygnowała.

Kajsa wiedziała, że nie jest w swojej tęsknocie osamotniona. Kjerstin z sąsiedniej zagrody na przykład. Najpiękniejsza i najłagodniejsza istota we wsi. Była kilka lat starsza niż Kajsa i często rano miewała czerwone, zapuchnięte oczy. Kjerstin jednak nigdy by się nie odważyła uciec z Vargaby. Takich rzeczy się po prostu nie robi, a poza tym świat jest bezlitosny, pełen niebezpieczeństw czyhających na młodą dziewczynę. Kjerstin bała się wszystkiego i przestrzegała niepisanych praw, jakie mieszkańcy Vargaby ustanowili w ciągu stuleci. Ani ona, ani Kajsa nie rozumiały, że było wśród tych praw wiele zasad niedorzecznych, bo przecież nie znały innego życia. Wierzyły więc, że każdego roku należy wrzucić po kawałku wszelkiego rodzaju jedzenia do leśnego jeziorka, by zapewnić dobre zbiory. Nikt już nie wiedział, dlaczego tak trzeba, po prostu robiono to i już. Albo każdego wieczoru, kiedy zamykano bydło na noc, trzeba było wypowiadać wiele dziwnych formułek i pluć na próg obory, by strachy albo jeszcze co gorszego nie dostało się do środka. Każda praca, jaką podejmowano, wymagała odrębnych rytuałów. Nowo narodzone dziecko trzeba było włożyć na chwilę do dziupli drzewa rosnącego koło źródła…

Tyle rzeczy należało wiedzieć, tylu zwyczajów przestrzegać, lecz dla dziewcząt były to sprawy naturalne. Sądziły, że wszędzie na świecie jest podobnie.

Świat zdawał się taki ogromny! Widać to było wyraźnie, kiedy się weszło na Wielką Górę. Jedno wzgórze za drugim majaczyło w oddali na tle sinoniebieskich lasów. A daleko, daleko na horyzoncie połyskiwało wielkie jezioro. Jezioro Orsa, tak je nazywano. Ale nikt z Vargaby nigdy tak daleko nie zaszedł.