Выбрать главу

W tym miejscu, na marginesie, Benedikte postawiła znak zapytania. Andre rozpoznał kolor jej atramentu. Zastanawiał się, o co mogło jej chodzić.

Barbro skinęła głową, choć nie wiedziała, czego to Havgrim poszukuje. Może miał na myśli szczęście?

Rozejrzała się zmartwiona.

– Tyle czasu to zabiera. Miałam zamiar wrócić do domu przed zmierzchem.

– To daleko, zwłaszcza na piechotę.

– Przywykłam. Ale Ćmoka to bym spotkać nie chciała.

Havgrim uśmiechnął się pod nosem.

– Słyszałem, że byłaś przez rok w Gagnef Przejeżdżaliśmy tamtędy i też nam opowiadali o Ćmoku. Widzę, że poznałaś tamtejsze wierzenia.

Ćmok to istota czy może raczej symbol. Symbol ciemności i wszystkich nadprzyrodzonych istot, które wychodzą z ukrycia po zmroku. Ćmok nie ma konkretnej postaci. Każdy może go sobie wyobrażać zgodnie z własną fantazją.

Barbro cieszyła się, że spotkała kogoś, kto rozumie jej niepokój.

– Postaram się, żebyś w odpowiednim czasie zawróciła – obiecał.

Przewodniczka poczuła się bezpieczna.

– Posłuchajcie – rzekła. – Ptak ucichł.

– Nasi pewnie już tam doszli i stwierdzili, że to tylko nur.

– No to wkrótce wrócą do nas. Szczerze mówiąc, nie mamy czasu na takie wycieczki.

Havgrim rozejrzał się. Chmury zeszły jeszcze niżej, przesłoniły zbocza wzgórz, miał wrażenie, że oboje z Barbro stoją w wielkiej sali o jakby wełnistym, szarym suficie.

– Właściwie gdzie my jesteśmy?

– O, żebym to ja wiedziała! Nie znam tych okolic. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby…

Nie dokończyła zdania. Zresztą wcale nie musiała. Havgrim i tak wiedział, co chciała powiedzieć.

Dwaj mężczyźni przedzierali się przez gęsty las. Wszędzie wokół było mokro i nieprzyjemnie; marzyli, żeby ponownie znaleźć się na końskich grzbietach.

Nagle Diderik Swerd przystanął.

– Proszę posłuchać! Ona znowu krzyczy! Słyszy pan chyba, że ona woła jakieś imię?

Pastor był blady, miał bardzo niepewną minę. Skinął głową.

– Tak, słyszę. Jezu Chryste, uwolnij nas od tej zbłąkanej duszy!

Diderik Swerd nie był w stanie ruszyć się z miejsca. Wsłuchiwał się jak zaczarowany w to niesamowite wołanie. Żałosny, ponury głos krzyczał coś, co brzmiało: ››Vret Joar! Vret Joooar!‹‹

– Nie! – wykrztusił przerażony. – To musi być halucynacja.

Pastor słyszał natomiast wyraźnie, że głos woła raz po raz: ››Panie Natan! Panie Nataaan!‹‹

Żaden jednak nie miał odwagi powiedzieć, co słyszy.

– Może nie powinniśmy tam chodzić? – zastanawiał się Diderik.

Pan Natan otrząsnął się z wrażenia.

– Nie powinniśmy się lękać wysłanników Szatana! Tę sprawę powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić.

Stanowczym krokiem ruszył przed siebie i panu Diderikowi nie pozostawało nic więcej, jak pójść za nim. Nagle przystanęli. Wołania umilkły.

Byli przemoczeni aż do pasa, lecz po chwili ruszyli dalej. Przed nimi z mgły wyłaniał się powoli ponury widok. Pojedyncze, na wpół uschnięte drzewa otaczały leśne jeziorko, które leżało pośrodku lasu niczym szare, załzawione oko. Nieoczekiwanie zauważyli ścieżkę wiodącą do jeziora, można nawet powiedzieć, że było to coś więcej niż ścieżka, raczej droga, najwyraźniej rzadko uczęszczana, ale dość szeroka i widoczna.

Po tafli jeziora pływały trzy ptaki. Kiedy pod stopą pastora trzasnęła sucha gałąź, przestraszone, zniknęły pod wodą.

– O ile się znam na ornitologii, to są to wielkie nury – mruknął Diderik. – Mimo wszystko popełniliśmy błąd!

– Chyba tak!

Każdy z nich czuł zimny dreszcz strachu pełzający po plecach, lecz nie chciał pokazać towarzyszowi, co myśli. A myśleli obaj, że miejsce jest okropne i niesamowite w jakiś trudny do określenia sposób. Nie tylko odludzie i ponura przyroda powodowała to wrażenie. Było tu coś, czego nie umieli zdefiniować, co jednak wyczuwali każdym nerwem, każdą komórką ciała. Zdawało im się, że gdyby się odwrócili, mogliby napotkać zimne, upiorne spojrzenie oczu, które nie istnieją, zobaczyliby tę, czy tych, którzy wołali! Nie odzywali się jednak ani słowem, szli po prostu ze wzrokiem utkwionym przed siebie i zastanawiali się, czy zdołają się stąd wydostać. Najchętniej zasłoniliby uszy dłońmi, zacisnęli powieki i na oślep biegli do koni, jeśli taki szaleńczy bieg w ogóle byłby możliwy.

– Co to jest tam dalej? – zapytał pastor.

– Nie mamy czasu, żeby to badać, musimy wracać jak najszybciej – odparł pan Diderik.

Pan Natan nie miał jednak dość odwagi, by właśnie teraz zawrócić, bo odnosił wrażenie, że oni są za nim i zmuszają go, by szedł naprzód. Chciał zyskać na czasie, zebrać siły.

– Muszę zobaczyć – powiedział krótko.

Poszli obaj. Zobaczyli bezkształtny, porośnięty mchem stos czegoś, co raczej nie należało do natury. Cokolwiek to było, musiało zostać stworzone przez człowieka.

Pan Natan pochylił się nad wzgórkiem. Wypielęgnowanymi rękami człowieka z lepszych sfer grzebał ostrożnie w ziemi.

Diderik Swerd przyglądał mu się z irytacją. Nagle gwałtownym ruchem wyrwał wielki pęk trawy i mchu.

Las trwał teraz w ciszy. Żadnego znaku, że mogą się tu gdzieś czaić niewidzialne istoty. Las zdawał się wstrzymywać dech.

W miejscu, z którego pan Diderik zerwał darń, ukazało się jakieś rzeźbione drewno, sczerniałe od ognia, ale bardzo dobrze zachowane w bagiennym podłożu. Diderik zerwał jeszcze jeden kawałek darni.

– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! – wykrztusił pastor. – To przecież posążek bożka! Porąbany i w kawałkach, ale najprawdziwszy. To jakiś pogański ołtarz!

– A więc legenda mówi prawdę – szepnął Diderik. Teraz on zbladł z wrażenia. – W każdym razie jeśli chodzi o historyczne fakty. Opowieści o duchach pojawiły się później i nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.

Widok pogańskiego bożka przywrócił im zdolność trzeźwego myślenia. Widzieli, oczywiście, że posążek przedstawia Freya. Niezdarnie wyrzeźbione rysy twarzy nic nie mówiły, nie miały zresztą żadnego znaczenia, poza tym tak były nadgryzione zębem czasu, że mogłyby przedstawiać wszystko jedno kogo, ale wśród resztek i części, które leżały przed nimi w jasnym świetle dnia, znajdował się też członek, który nie mógł należeć do żadnego innego boga, jedynie do boga płodności. Z grymasem niechęci pan Natan odwrócił głowę.

Diderik Swerd nie był aż tak wrażliwy. Chichotał obleśnie, wziął osławiony członek bożka do ręki i oglądał go dokładnie.

– To dopiero posag! – mruczał pod nosem.

Pan Natan zwrócił się do niego gwałtownie:

– Proszę tego nie dotykać! Lepi się do tego wszelkie najgorsze paskudztwo. To jest przeklęte, czy pan nie rozumie?

Diderik natychmiast odrzucił od siebie kawałek drewna, jakby się oparzył. Ruszyli z powrotem tą samą drogą, którą przyszli. Żaden nie pojmował, jak to się stało, że aż tak ulegli niesamowitemu nastrojowi tego miejsca.

Milczenie przerwał Natan.

– Powinienem był odmówić modlitwy i pobłogosławić miejsce, resztki przeklętego ołtarza i to, co kiedyś było samym jądrem pogaństwa. Ale jest tak, jak pan mówi, panie Diderik: nie mamy czasu do stracenia! Musimy jechać dalej, bo niedługo się ściemni!

Diderik zgadzał się z nim z całego serca.

– I ta nieszczęsna kobieta powinna jeszcze dzisiaj wrócić do domu.

– Oczywiście!

Brodzili przez bagno po kolana w wodzie. Szli w milczeniu, żaden nie chciał głośno wypowiedzieć tego, o czym obaj myśleli, podejrzenia, a szczerze mówiąc pewności, w jakim to mianowicie miejscu się znaleźli.

Starannie unikali patrzenia na siebie nawzajem. Nie chcieli ujawniać niepokoju, który obu dręczył. Chcieli się od niego uwolnić.