– Niekoniecznie. Ludzie Lodu nigdy nie miewali zbyt wiele dzieci. Jedynak, to najbardziej typowe.
Benedikte próbowała analizować sytuację:
– Przyjrzyjmy się faktom. Christer Grip miał dwa lub trzy lata, kiedy zaginął w roku… Który to był rok? Tysiąc siedemset siedemdziesiąty siódmy? No, w każdym razie coś koło tego. Zabrał go pewien bogaty człowiek, który pojechał gdzieś w okolice Sztokholmu. Wielki dystans, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni dzieli od niego biedną dziewczynę z wybrzeża fiordu Trondheim.
Henning rzekł w zamyśleniu:
– Gdybyś miał szukać, Andre, to nie powinieneś zaczynać od Christera Gripa i jego czasów. Wtedy bowiem podjęto wszelkie możliwe próby odnalezienia chłopca.
Andre skinął głową.
– Oczywiście. Należy zacząć od kobiety znad fjordu i dopiero potem próbować odnaleźć i rozsupłać jej rodzinne powiązania i wszystkie wątki wiodące w przeszłość. Ale zbyt daleko mnie to chyba nie zaprowadzi.
– Tego się właśnie boję. Jedyne, co o niej wiemy, to to, że miała na imię Petra i że została opuszczona przez wszystkich.
Andre wstał.
– Zaczekajcie, przyniosę książkę, w której Vanja spisała swoją opowieść.
– Bardzo dobrze.
Andre wrócił po chwili z ciężkim tomem, częścią kroniki rodu.
– Zaraz zobaczymy – mówił, przewracając karty. – Vanja naprawdę ładnie pisała.
– Och, Vanja – westchnęła Benedikte. – Moja mała siostrzyczka, dla której mogliśmy zrobić tak niewiele!
– Wierzę, że teraz jest jej dobrze – rzekł Henning spokojnie. – A wtedy, gdy spotkała Petrę na brzegu fjordu Trondheim, musiała mieć chyba z piętnaście lat. Vanja, oczywiście.
– Tak – potwierdził Andre. – To było w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym. To znaczy trzynaście lat temu. Petra miała wtedy siedemnaście lat.
– Biedne dziecko – westchnęła znowu Benedikte.
Andre czytał:
„Petra była miłą, prostą i naiwną dziewczyną. Naiwną w najlepszym znaczeniu tego słowa. Musiała zejść na złą drogę bardzo wcześnie. Pierwsze dziecko zostało jej odebrane. Do przy… Nie udało mi się zrozumieć, co chciała powiedzieć. Petra miała zawsze opinię dziewczyny lekkich obyczajów, ale ojciec dziecka, żonaty mężczyzna że skłonnościami da młodych niewinnych panienek, chodził na swobodzie. Co więcej, jak mi w zaufaniu szepnął jeden z urzędników, ten człowiek był uważany za prawdziwego uwodziciela i cieszył się powodzeniem u pań.
Ojcem drugiego dziecka Petry był pewien młody chłopak, który pracował w miejscowej hucie żelaza. Rodzice nie pozwolili mu jednak na małżeństwo z dziewczyną o tak złej opinii”.
– Mój Boże – mruknęła Benedikte. – Zawsze ci moraliści! Cóż oni wiedzą o człowieku?
Andre czytał dalej zapiski Vanji:
„Nie udało mi się dowiedzieć zbyt wiele na temat Petry ani od niej samej, ani ad tych, z którymi miałam do czynienia później. Nazywała się Petra Olsdatter i urodziła się w dzielnicy Bakklandet w Trondheim. Matka pochodziła, zdaje się, z dobrej rodziny, lecz zmarła młodo. Ojciec natomiast z czasem stał się kompletnym pijaczyną, który pozwalał, by dzieci chodziły głodne i obdarte. Na wiadomość o tym, że Petra spodziewa się pierwszego dziecka, wpadł we wściekłość i wypędził ją z domu. Później już nigdy nikt się nią nie zaopiekował”.
– Mój Boże – szeptała Benedikte. – O mój Boże!
– Och, nie tak znowu dużo tych informacji, od których można by rozpocząć poszukiwania – westchnął Henning. – Ale trochę jednak masz. Po śmierci Petry odbywały się przecież jakieś przesłuchania, musi więc być protokół policyjny czy coś w tym rodzaju. Tam pewnie znajdziesz dokładniejsze wskazówki.
– Ja też o tym myślałem – przyznał Andre. – To znaczy uważacie, że powinienem pojechać?
Benedikte i Henning patrzyli na niego. Andre był przystojnym młodzieńcem o ciemnoblond włosach i spoglądających ufnie oczach. W dzieciństwie wiele wskazywało na to, że będzie bardzo pięknym chłopcem, później jednak rysy się wyostrzyły i pogłębiły, on sam stał się jakiś trochę kanciasty i w sumie bardziej przypominał Benedikte niż Sandera. Ale ogólne wrażenie było bardzo dobre. Gęste, ciemne brwi, pełne usta i nos, który może mógłby być bardziej kształtny, ale który znakomicie pasował do całości. Dłonie Andre miał duże i ciepłe, w ogóle w jego postaci było coś niezwykle spokojnego. Zaufanie, to pierwsze uczucie, jakiego się doznawało patrząc na Andre. I było to uczucie jak najbardziej słuszne. W przeciwieństwie do Vetlego, który nie wydawał się taki poważny.
– Uważam, że powinieneś jechać, i to jak najszybciej – oświadczył Henning.
– Tak, myślę, że powinieneś to zrobić – poparła ojca Benedikte.
Młody człowiek sprawiał wrażenie zadowolonego. Przygoda wabiła.
– Pojedziesz chyba pociągiem? – zapytał Henning.
Andre zwlekał z odpowiedzią.
– Ja… Nie wiem. Mam trochę oszczędności…
Matka Andre natychmiast pojęła, o co chodzi.
– Automobil? Czy też samochód, jak się teraz mówi.
– Tylko że one są strasznie drogie – pospieszył Andre z wyjaśnieniem.
Henning i Benedikte spojrzeli po sobie.
– Czy naprawdę umiesz dobrze prowadzić? – spytał dziadek. – Automobile jeżdżą bardzo szybko, wiesz o tym. Mówi się, że nawet wiele kilometrów na godzinę.
– Jeździłem kiedyś na próbę samochodem Christoffera – odparł Andre. – To żadna sztuka. Mógłbym chyba poprosić go o pożyczenie.
– Nie, to nie jest wyjście – zaprotestował Henning. – Christofferowi jest on potrzebny. Poza tym samochód to nie zabawka. Nie, ja także mam parę groszy oszczędności i twoja mama pewnie też. Co ty na to, Benedikte? Może pomożemy chłopcu urzeczywistnić marzenia?
– Najpierw powinniśmy chyba porozmawiać z jego ojcem – odparła Benedikte. – Ale Sander także bardzo się interesuje automobilami, więc…
Andre spoglądał to na jedno, to na drugie z coraz szerszym i coraz radośniejszym uśmiechem.
Wkrótce potem Andre podróżował swoim nowiutkim automobilem przez Sor-Trondelag. Kiedy ruszał, maszyna była piękna i błyszcząca. Teraz ledwie można było odróżnić kolor lakieru, a silnik charczał bardziej niż stare kościelne organy. Dwa razy w czasie jazdy skończyła się benzyna – za każdym razem bardzo daleko od jakiejkolwiek stacji paliw – i szofer musiał przez wiele kilometrów pchać swój piękny pojazd.
Teraz jednak zbliżał się do celu.
Auto, jak Andre lubił nazywać maszynę, było fordem prościutko z Fabryki. Karoseria była wysoka, czarna, otwarta, tylko nad przednim siedzeniem miała daszek. Wnętrze obite czarną skórą, lśniącą i elegancką. Samochód wyposażono w duże reflektory i pneumatyczne opony, a także trąbkę, której Andre używał zdaje się trochę zbyt chętnie. Zwłaszcza gdy na drodze pojawiały się młode dziewczęta…
Był nieprawdopodobnie dumny z tego cudu techniki, choć dzielił go ze swoim ojcem. Ta podróż do Trondheim stanowiła dziewiczą wyprawę zarówno dla niego, jak i dla samochodu. Zresztą w całej Norwegii jeździło wówczas wszystkiego nie więcej niż pięćset aut, skoro więc aż dwa z nich należały do Ludzi Lodu, można powiedzieć, że rodzina wyposażona była wyjątkowo.
W ciągu pierwszych godzin za kierownicą Andre śpiewał głośno, by dać upust rozsadzającej go radości. Czuł się jak król, jak niepodległy władca tej drogi!
Z czasem jednak przycichł; nie zawsze droga była gładka i równa. Niekiedy była po prostu marna, a nawet zgoła nie do przebycia. A poza tym wciąż towarzyszył mu lęk, że będzie musiał stanąć z powodu braku benzyny. Raz czy dwa zatrzymała go jakaś usterka silnika, ale wtedy bardzo się przydały techniczne zdolności chłopca. Znajdował się wśród pustkowi, niedaleko gór Dovru, i sam naprawił uszkodzenie. Jak to pewność siebie dodaje sił!