Początkowo żadne nie znajdowało słów i wszyscy milczeli. Kajsa ponownie kompletnie straciła dar mowy, jak zawsze w jego obecności. Siedzieli po prostu w ciszy, wszyscy troje i spoglądali na krajobraz.
Słońce znajdowało się już wysoko na niebie i wyglądało poza cienką warstwą chmur jak matowa tarcza. Nad bagniskiem przesuwały się mgły, przypominając jakiś taniec elfów, przy samej ziemi tuman był bardzo gęsty, nieco wyżej wyłaniały się z niego zielonożółte krzewy i gałęzie drzew. Czarne bagno nadawało dolnym warstwom mgły bure, nieprzyjemne zabarwienie. Wszystko wyglądało nienaturalnie, dziwnie i strasznie tego ranka w tym tak dobrze znajomym lesie Kajsy. Pojawił się jakiś obcy element, nie znana zła siła opadła na ziemię i nieustannie dawała o sobie znać.
Tym bardziej dobrze było mieć Barbro po jednej stronie i Havgrima po drugiej. Spontanicznie poszukała jego ręki, lecz w tej samej chwili uświadomiła sobie swoją śmiałość i cofnęła się zawstydzona. On tymczasem ze spokojem ujął jej dłoń i mocno uścisnął. Spojrzała na niego, ale kiedy napotkała jego wzrok, musiała spuścić oczy. Zdążyła jednak wyczytać tam wiele sympatii i zrozumienia.
Nie zdążyli nawet zacząć rozmowy, gdy w lesie rozległy się nawoływania. Hej, hej! niosło się wśród drzew. Głos brzmiał niespokojnie, lękliwie.
– To ojciec Kjerstin – powiedziała Kajsa i wstała. – Hej! Tutaj jesteśmy!
Dał się słyszeć trzask łamanych gałązek i wkrótce ukazał się gospodarz Vargaby. Biegł. Z jego twarzy bił niepokój.
– Nie widzieliście Kjerstin? Ona poszła do lasu z tym… z tym…
– Co takiego? – zawołał Havgrim. – Pastor miał przecież pilnować, żeby jej się nic nie stało.
– Pastor! – prychnął chłop. – Pastor zamknął się z Brittą w jednym pokoju i próbuje jej zaszczepić bojaźń bożą.
– Ja wiem przynajmniej, gdzie Diderik Swerd się wybierał, ale dziewczyny nigdzie nie widziałem.
– Dokąd on poszedł?
– Do tej małej stodółki, którą macie koło…
– Idziemy! – zawołał ojciec Kjerstin i wszyscy ruszyli za nim. Gospodarz wyjaśnił, że to niedaleko, więc można na chwilę zostawić inwentarz bez opieki.
– Las jest dzisiaj jak zaczarowany – mamrotał chłop od nosem.
– To prawda – przyznał Havgrim. – Ale trzeba powiedzieć, że jest tu u was bardzo ładnie!
– Uroda okolicy nie pomaga nam, niestety, w codziennych kłopotach. Ostatnio zdecydowaliśmy, że chyba dłużej nie będziemy walczyć. Nasze dziewczęta też powinny mieć szansę na spotkanie rówieśników, a poza tym zostało nas już tak niewiele. Przed zimą przeprowadzimy się w dolinę.
Kajsa jeszcze o tym nie słyszała. Przemknęło jej przez myśl, że przybycie obcych miało jakiś wpływ na tę decyzję. Dorośli we wsi nareszcie zwrócili uwagę na samotność dziewcząt.
Ale, rzecz jasna, nie był to jedyny powód. Bezlitośnie trudne życie na pustkowiach stawało się już zbyt dokuczliwe dla tej garstki ostatnich mieszkańców osady.
Wyprowadzić się z Vargaby? Czy Kajsa by tego chciała?
Zbliżali się do stodoły, zbudowanej na niewielkiej łące. Gospodarz zawołał córkę po imieniu i wtedy ze środka doszły ich odgłosy szamotaniny i gwałtowne szepty, a po chwili zaległa grobowa cisza. Potem znowu usłyszeli, że w stodole trwa walka.
Havgrim i gospodarz pobiegli w tamtą stronę, ale nim zdążyli wejść, na progu ukazała się Kjerstin z potarganymi włosami, ubraniem w nieładzie i wyrazem przerażenia na twarzy. Z rozpaczliwym szlochem rzuciła się ojcu na szyję.
– Chcę wracać do domu – wykrztusiła piskliwie.
Diderik wyszedł ze stodoły z uniesioną ręką, jakby chciał uspokoić przybyłych.
– Powoli, powoli – rzekł jowialnie. – Nic złego się nie zdarzyło. Jestem człowiekiem honoru. Nawet jeśli kobieta bywa czasami zbyt chętna, nigdy by mi nie przyszło do głowy, żeby wykorzystać sytuację.
– Ty przeklęty diable! – ryknął ojciec Kjerstin. – Coś ty jej zrobił? Myślisz, że nie widziałem, jak pospiesznie zapinałeś spodnie?
– Nic się nie stało, ojcze – szepnęła Kjerstin. – Ale dziękuję wam, że przyszliście.
Havgrim był tak wściekły, że ledwie był w stanie mówić.
– Człowiek honoru! Czy to przystoi człowiekowi honoru obarczać winą dziewczynę? Ja nie jestem ślepy i dobrze widziałem, coście robili przez całą drogę ze Sztokholmu tutaj!
Diderik zmienił ton na agresywny.
– Ty przybłędo, ty chcesz mnie pouczać? Myślisz może, że nie wiem, kim ty jesteś? Szukasz przestępcy! Ciągniesz tu Bogu ducha winnego księdza, zmuszasz go, by przyjął imię apostoła, który tu kiedyś wymierzał karę, a wszystko dlatego, że nie udało ci się odnaleźć potomka Vreta Joara Jonssona, na którym chciałeś się mścić. Po to zmusiłeś biednego księdza, żeby…
– Ja go odnalazłem.
Diderik zamilkł.
– Potomka Vreta Joara?
– Tak.
– Domyślam się, że jesteś jednym z późnych potomków tamtego mściwego strażnika. Ale nie pojmuję, jak można nosić w sercu setki lat żądzę zemsty za takie głupstwo. To jakaś choroba!
– Krwawa ofiara z dziewic to nie jest głupstwo. Zwłaszcza że wcale nie należy do przeszłości. Gdybyśmy wam nie przeszkodzili, sami byliście bliscy popełnienia tego okropnego czynu.
– Głupie gadanie!
– Czy myślicie, że Kjerstin byłaby w stanie żyć dalej, gdyby udało się wam zaspokoić swoją żądzę i gdybyście potem odwrócili się obojętnie i poszli w swoją stronę? Czyż nie zamierzaliście poświęcić życia Kjerstin, by zaspokoić swoją żądzę?
Atmosfera wokół stała się napięta, jakby zanosiło się na burzę. Nur znowu krzyczał złowieszczo.
– Słyszycie? – szepnął Diderik, a wszyscy spostrzegli, że jest blady jak ściana. – Ta kobieta znowu krzyczy! Wyraźnie woła: ››Vret Joar!‹‹
– Słyszymy głos nura na jeziorze, nic więcej – odparł gospodarz.
Havgrim rzekł spokojnie:
– Tak, na koniec znalazłem potomka Vreta Joara Jonssona. Mój ojciec zdołał posunąć się w swoich poszukiwaniach bardzo daleko. Dowiedzieliśmy się, że ów potomek jest wojskowym, wobec tego ja zostałem wysłany na wojnę. Tam go jednak nie znalazłem.
– No i jak wam się udało trafić na jego ślad? – zapytała Barbro cicho.
Havgrim odwrócił się ku niej.
– Przez wszystkie lata znaliśmy punkt wyjścia. Wiedzieliśmy, kim był Vret Matts Joarsson, syn Joara, a potem syn Mattsa i tak dalej. W pewnym miejscu jednak ślady się urywały. Stało się to za sprawą pewnego człowieka z Rattvik. Wyjechał ze swojej wsi i zupełnie nie było wiadomo, gdzie go szukać. Wszyscy z mojej rodziny trafiali w pustkę.
– Rattvik? – zapytał Diderik. – Wiesz może, jak on się nazywał?
– Wiem. Knuts Per Olsson.
Świat zawirował Diderikowi w oczach. On sam doprowadził przecież drzewo genealogiczne swojego rodu do pewnego handlarza skór nazwiskiem Knuts Per Olsson, który przybył do Uppsali, prawdopodobnie z Rattvik.
– Czy to znaczy, że ty odtworzyłeś pokrewieństwo aż do…
– Tak. Do Vreta Joara Jonssona. To był ten wasz ››królewski‹‹ przodek, panie.
– Ty przeklęty… – zaczął Diderik i ruszył na Havgrima. – To ty nas tu przyprowadziłeś! To ty zmusiłeś pastora, żeby…
– Tak, przyznaję, że jego sprowadziłem tu ze względu na podobieństwo. Kiedy tak stał na rynku w Mora, wydał mi się tak samo ślepo fanatyczny i karzący jak ów apostoł Natan, który w swoim czasie pojmał najmłodszą z sióstr, Mait, i przebił ją mieczem jako czarownicę. Tylko dlatego, że miała więcej odwagi niż inne kobiety.
– Dobry Boże – szepnęła Barbro wstrząśnięta. – A jeśli i tym razem pastor zamorduje małą Brittę?