Znalazł się w potrzasku.
Bezradny sięgnął po manuskrypt, żeby przeczytać ostatnie stronice.
Doszli do małego, śródleśnego jeziorka mieniącego się połyskliwie pod drzewami.
– O, popatrz! – zawołała Kajsa. – Ktoś tu był i rozkopał wzgórek, który znajdował się tu zawsze, odkąd pamiętam.
– Myślę, że właśnie tam leży posążek Freya – powiedział Havgrim.
Podeszli bliżej i przyglądali się uważnie.
– Uff! – jęknęła Kajsa. – Ohyda!
– To tylko klocek drewna – uspokajał ją Havgrim. – W tamtych czasach jednak wierzono szczerze we władzę pogańskich bóstw nad ludźmi. Wiesz, nie podoba mi się to miejsce – mówił dalej Havgrim rozglądając się niepewnie dokoła. – Mam wrażenie, że ktoś się tu czai, leży i czeka.
Zamyślona Kajsa jakby mimo woli podniosła jeden z rozrzuconych kawałków zbutwiałego drewna.
Havgrim krzyknął przerażony:
– Nie dotykaj tego! Ojciec Natan powiedział, że to przeklęte szczątki! Śmiertelnie niebezpieczne!
Odrzuciła w popłochu drewno jak oparzona i patrzyła na Havgrima, który już zdążył się opanować i żałował wybuchu.
– Ech, przepraszam, nie powinienem był. To oczywiście tylko przesądy. Udzielił mi się ten dziwnie nieprzyjemny nastrój, jaki panuje nad jeziorem, wybacz mi!
Kajsa czuła się źle.
– Jak tu dzisiaj okropnie! Masz rację, jakby ktoś leżał w ukryciu i czekał. Ale na co?
– Nie wiem – odparł Havgrim niechętnie. – Chodź, idziemy stąd!
W drodze powrotnej usłyszeli w górze szum skrzydeł i zobaczyli, jak trzy wielkie ptaki, zapewne nury, siadają na wodzie.
– One czują się tu jak w domu – powiedziała Kajsa.
Havgrim milczał. Myślał o nurach i o ich żałosnych nawoływaniach tego dnia, gdy trzej podróżni przybyli do Vargaby.
Kiedy wszyscy spakowali swój dobytek, nadszedł czas, by pożegnać się z Diderikiem Swerdem i ojcem Natanem, którzy udawali się na północ. Ojciec Natan nie zdołał pokonać Britty ani się z nią pogodzić. Można to było poznać po lodowato zimnych spojrzeniach, jakie tych dwoje sobie od czasu do czasu posyłało.
– To prawdziwa ulga wyjeżdżać z tego opuszczonego przez Boga miejsca – oświadczył ksiądz nieprzejednany.
Ojciec Kjerstin zwrócił się do niego nieśmiało:
– Chcieliśmy już dawno prosić ojca… Czy zechciałby ojciec być tak łaskawy i pobłogosławił naszą ukochaną rodzinną wieś, a zwłaszcza jezioro? Wiemy co prawda, że żadne upiory nie straszą po tutejszych lasach, ale wiemy też, że wiele niewinnych dziewcząt spoczywa w grobach nad jeziorem. One nigdy nie zostały pochowane w poświęconej ziemi, nie otrzymały błogosławieństwa. Zechcecie to uczynić, ojcze Natanie?
Pastor przybrał bardzo surową minę.
– Czyż mam nadużywać słowa Bożego? Mam błogosławić miejsca, gdzie leżą czciciele Baala? Nigdy w życiu! Miejsce nad jeziorem jest przeklęte!
Pan Natan za nic nie chciał pokazać, że boi się okolic jeziora, i pragnął jak najszybciej opuścić osadę.
– Ale dziewice były przecież niewinne… – próbował go przekonywać gospodarz.
– Niewinne? A czyż one nie były pogankami tak samo, jak ich prześladowcy?
– Osadę jednak mógłby pastor pobłogosławić?
– Najsłuszniej bym postąpił, gdybym spalił tę osadę, w której wydarzyło się tyle zła i ohydy. To by był prawdziwie dobry uczynek dla Pana! U was samych, którzy żyjecie tu dzisiaj, także nie odnalazłem prawdziwej bojaźni Bożej. Tedy żegnajcie! Mówiłem wam o waszych grzechach, ale wy w waszej pysze nie chcieliście się ukorzyć!
Wtedy ojciec Kjerstin pochylił głowę i dał znak innym. Po chwili długa karawana wyruszyła z Vargaby. Britta nie wyrzekła ani słowa. Powiedziała już dostatecznie dużo na temat, co sądzi o kapłańskim powołaniu pana Natana.
Dwaj podróżni stali jeszcze przez jakiś czas na drodze między domami.
– Ruszamy? – zapytał w końcu duchowny.
– Zaczekaj – powstrzymał go Diderik. – Oni nie mogli przecież zabrać ze sobą wszystkiego. To niemożliwe. Przeszukajmy zatem obejścia, może znajdziemy rzeczy, które mogłyby się nam przydać!
– Macie rację, panie. To, co zostało, należy do nas.
Zaczęli szukać. Wkrótce ułożyli na drodze spory stos znalezionych przedmiotów.
Byli każdy w innym domu, kiedy zdali sobie sprawę, że w osadzie panuje niezwykła cisza.
Zanosi się na wichurę, pomyślał Diderik. Tak cicho bywa tylko przed burzą.
Natan tymczasem kręcił się w kółko po swoim domu i mamrotał pod nosem wściekłe przekleństwa. Na Brittę, na ludzi ze wsi, na pogaństwo.
– Powinno się to wszystko spalić, zetrzeć z powierzchni ziemi!
Podniecał się coraz bardziej i bardziej.
– Ja tego dokonam! – zawołał wreszcie.
Chwycił z paleniska żarzącą się jeszcze głownię i wyniósł ją na dwór.
– Teraz podłożę ogień pod całe to paskudztwo! – zawołał do Diderika, który wyszedł z jakimiś drobiazgami w ręku. – Postąpię tak, jak kiedyś chciał postąpić apostoł Natan, ale mu przeszkodzono!
Podłożył głownię pod drewniany narożnik domu.
– A teraz ruszajmy! Zabierzmy wszystkie nasze rzeczy i w drogę!
W tej samej chwili zerwał się gwałtowny wiatr. Poryw wichru rozrzucił przedmioty złożone na drodze, płomienie u narożnika domu strzeliły w górę z głośnym trzaskiem. Konie zarżały przerażone i rzuciły się do galopu za tamtymi, którzy odeszli już daleko w stronę Alvdalen i nie mogli zobaczyć, co dzieje się za nimi. Zdumieni starali się uspokoić wierzchowce bez jeźdźców, zabrali je potem ze sobą, żeby się nimi zaopiekować, bo może właściciele zechcą się po nie kiedyś zgłosić?
Ale Diderik Swerd nie miał czasu myśleć o koniach. Wykrzykiwał coś, co trudno było zrozumieć, i uciekał śmiertelnie przerażony na łąki, a potem do lasu, na północ. Pan Natan zaś zaplątał się w sutannę i rymnął jak długi na ziemię. Kiedy się w końcu pozbierał, zobaczył ku swemu przerażeniu, że wicher kręci diabelskiego młynka pośrodku osady i przenosi ogień od jednego budynku do drugiego. Cała wieś stała w pożodze, płomienie strzelały w niebo. Las był bezpieczny, bo łąki oddzielały go od osady, ale droga do lasu została odcięta.
Pan Natan krzyczał i krzyczał, miotał się to w jedną, to w drugą stronę, ale nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Dławił go dym, krzyki przechodziły w kaszel, potem w żałosne zawodzenie, w końcu i to ucichło.
Diderik Swerd dyszał ciężko. Biegł i biegł, dopóki sił mu starczyło. Nic jednak nie wskazywało, by ogień miał dosięgnąć lasu. Był zatem uratowany. Uratowany i z pewnością zdoła obronić się przed dzikimi zwierzętami, bo przecież był uzbrojony. Co prawda tylko w białą broń, ale jednak. Złościła go utrata konia, ale niech no tylko dotrze do Lillhardal, natychmiast zdobędzie nowego.
Zobaczył ścieżkę. Znakomicie, w takim razie wydobędzie się stąd.
Jaki niesamowity jest ten las! Jakby dyszał jakimś stłumionym podnieceniem. Potworne! Ale też Diderik nie przywykł do samotnych wędrówek po lasach.
Czy to jakieś szepty? Pośród drzew i nad ziemią? Czy to jakieś głosy mamroczą coś tak cicho, że nie można nic zrozumieć?
To śmieszne! Nie powinien ulegać wpływom tych zmyślonych historii o dziewicach z Vargaby! Havgrim przyznał przecież, że to on sam wymyślił te wszystkie straszliwe opowieści. A poza tym Diderik znajdował się już daleko od Vargaby. Tak daleko ich władza nie mogła sięgać, a ścieżka, którą podążał, była prosta i wyraźna.
Zdumiewające jednak, jak daleko niesie się zapach dymu! I nawet jakby od czasu do czasu się potęgował…
Diderik przystanął raptownie. Przeklęte nury! Czy one są wszędzie? ››Vret Joar!‹‹, nawoływały raz za razem, mógłby przysiąc na własną duszę!