Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, jeśli się pospieszą, wrócą na czas do Alvdalen.
Pożegnali się więc i ruszyli w drogę powrotną.
Zapomnieli, że wieje tak strasznie. Pod koronami wysokich sosen wiało tak samo jak poprzednio na otwartych przestrzeniach. Udręczona Mali zasłaniała uszy rękami, a Nette owinęła głowę szalem, który dotychczas miała na ramionach. Musiała wyglądać mało urodziwie, była o tym przekonana, ale inaczej uszy bolały ją nieznośnie.
– No i znowu dowiedzieliśmy się czegoś nowego – westchnęła Mali.
– Owszem – roześmiał się Andre gorzko. – Emma Eriksdatter Nordlade… Kolejna kobieta z Ludzi Lodu, którą trzeba odnaleźć.
– Odpowiedź znajdziesz z pewnością we dworze Nordlade – pocieszała Nette. – Ona urodziła się w roku tysiąc osiemset dwudziestym piątym, niecałe sto lat temu. Ktoś musi o niej pamiętać.
– Pewnie – dodał szyderczo Andre. – I o tym, że miała mnóstwo dzieci. A każde z tych dzieci miało wiele swoich dzieci, które z kolei…
– Przesadzasz! – przerwała mu Mali przytomnie. – Ludzie Lodu nie rozmnażają się przecież jak króliki. To prawdziwe błogosławieństwo, że rodzi ich się tak niewielu!
– W tym przypadku, tak! A zatem nocujemy w Alvdalen i jutro raniutko ruszamy z powrotem, dobrze?
– Oczywiście – zgodziła się Nette. – Zatrzymamy się tylko w Gaudalen i odszukamy dwór Nordlade.
– Jeśli i on nie został zrównany z ziemią – westchnął Andre. – Tylko tego by nam brakowało.
– Zdumiewające, ile ty masz w sobie optymizmu – powiedziała Mali szyderczo i wtedy Andre uśmiechnął się do swoich towarzyszek podróży.
Stopy Mali bolały coraz bardziej, o czym nieustannie mówiła. Cierpienie w cichości ducha nie należało do jej cnót. Było natomiast cnotą Nette. Nie doszła jeszcze do siebie po napadzie, całe ciało ją bolało, a już najbardziej tył głowy. Każdy krok odczuwała dotkliwie, a poza tym nie była przyzwyczajona do wędrówek po górach i lasach, w nierównym terenie, ale nie skarżyła się ani słowem. Starała się nie zostawać z tyłu, choć chciało jej się krzyczeć ze zmęczenia i udręki.
Andre rozejrzał się wokół.
– Czy nie powinniśmy już być przy tej drodze wiodącej z północy na południe? – zapytał zdenerwowany.
– Powinniśmy, i to dawno temu – odparła Mali ponuro.
– Zdaje mi się, że poszliśmy za daleko na wschód – rzekła Nette. – Ale przecież trzymaliśmy się ścieżki.
– Nie. Chyba tylko źle oceniamy czas i odległość – uspokajał Andre. – Musimy się pospieszyć, bo dzień wyraźnie ma się ku końcowi. Czy wy też wyczuwacie tę atmosferę zbliżającego się końca?
Las stawał się coraz gęstszy. Wyszli już z sosnowego boru i znajdowali się w mieszanym lesie. Światła też było mniej, widzieli drogę, ale nastrój był nieprzyjemny, zimny dreszcz przenikał od czasu do czasu podróżnych. Wiatr szumiał głucho w koronach drzew nad ich głowami, czasami tak głośno, że przypominał grzmot. Na dole, pod osłoną drzew, było ciszej, ale niesamowicie.
Nagle Mali przystanęła.
– O, do licha… – zaczęła. – Gdzie się podziała ścieżka?
Wszyscy wpatrywali się w ziemię. Andre szeptał cicho:
„Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w…” Nie!
– Owszem – powiedziała Mali bezdźwięcznie.
Andre mówił dalej:
„ Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek… lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz… A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa tylko…” Nie, do licha, nie chcę ciągnąć tego dalej!
– Nie chcesz dalej cytować? Czy dalej iść? – zapytała Nette.
Mali jednak poszła przodem.
– Tu! Tu znowu jest ścieżka!
Z wahaniem, z uczuciem, że dzieje się coś nieprzyjemnego, ruszyli dalej.
– Ścieżka prowadzi dziwnie daleko od nas – powie. działa Nette cicho, jakby się bała, że echo, odbite od skał zechce jej odpowiedzieć.
„- Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało” – zacytował znowu Andre. – Nawet stara Britta-Stina tego nie wiedziała. Nikt żywy tam nie chodzi.
– Osada zniknęła z powierzchni ziemi – dodała Mali. – Możemy przejść to miejsce tam i z powrotem i niczego nie zauważymy.
– W każdym razie to i tak nie było tutaj – ucięła Nette. – Skierujmy się bardziej na południe, to prędzej czy później dojdziemy do Osterdalen, a tam już leży Alvdalen i mieszkają ludzie, i… Co to było?
– Puchacz – odparł Andre. – Krzyk brzmi okropnie, ale ptak jest niegroźny.
Porzucili wijącą się, niepewną ścieżkę, którą coraz trudniej było się posuwać, i ruszyli na przełaj w kierunku południowym. Uważali, że teraz zabłądzić już nie mogą.
Nie zauważyli, kiedy dokonała się odmiana. Ale szli teraz bardzo ostrożnie, niemal na palcach, nasłuchiwali, choć niczego słychać nie było, i trwali w przekonaniu, że nie wszystko jest tak jak powinno.
Otworzyło się przed nimi coś na kształt polanki. Choć może polanka to zbyt duże słowo, po prostu kilka niezbyt wysokich wzgórków porośniętych niższą niż w głębi lasu trawą. Krajobraz jak z dziwnego snu, który pociągał, a zarazem przerażał.
– No, myślę, żeśmy tu mimo wszystko dotarli – mruknęła Mali.
– Jakim sposobem, na Boga, mogłoby się to stać? – zapytał Andre.
– A dlaczego nie? Nikt przecież nie wiedział, gdzie…
– No dobrze, dobrze – przerwał zirytowany. – W każdym razie musimy przejść przez to miejsce i iść dalej.
Weszli do niskiego lasu, czy może raczej w zarośla, gdzie drzewa stały rzadko niczym zabłąkane olbrzymy. Gdy trójka wędrowców dotarła mniej więcej do centrum tego dziwnego terenu, Nette przystanęła i wpatrywała się w ziemię. Andre i Mali podeszli do niej. Było już prawie szaro.
– Czy to nie jest kamienny fundament? – zapytała Nette ochryple.
– W dawnych czasach w Dalarna nie budowało się takich fundamentów – wtrącił Andre. – Domy stawiano na czterech narożnych słupach dla ochrony przed gryzoniami.
Mali kopnęła kopczyk ziemi, na którym stała.
– Zwęglone – oświadczyła lakonicznie. – Możesz sobie mówić, co chcesz, Andre, ale ja stoję pośrodku Vargaby!
ROZDZIAŁ XI
Zapach tamtej krwi.
Zapach tej samej krwi. Ten ram ród.
Czekanie. Czekanie, sowicie wynagrodzone. Ów znienawidzony, tak długo wyczekiwany zapach właśnie tej krwi!
Rok za rokiem. Cierpliwie. Pewność, że któregoś dnia to się musi zdarzyć. I oto czas się dopełnił.
Zapach. Zapach tej samej krwi.
Wszystkich troje przeniknął zimny dreszcz. I nie miało to nic wspólnego z gwałtownymi porywami wiatru.
Andre rozejrzał się wokół. Patrzył na falujący, przyginany do ziemi las, słuchał, jak wicher zawodzi swoją żałosną, głuchą pieśń. Patrzył na niebo, które przywdziało wieczorną szatę w mrocznych barwach, i na ziemię pod nim, opustoszałą i wymarłą, i zdjął go strach przed nadchodzącą ciemnością. Patrzył na nieskończoną miękkość tego, co kiedyś było kwitnącą łąką.
Poczuł skurcz w sercu i głęboki smutek na myśl o tych, którzy tu kiedyś żyli, a którzy teraz są już tylko niejasnymi cieniami we wspomnieniach zaledwie garstki ludzi.