– A co to takiego?
– Dom dla dzieci pozbawionych opieki. Miejsce otoczone złą sławą. Szczerze mówiąc nie wiem, czy to w dalszym ciągu u nas egzystuje, bo dużo się mówiło, że należy je zlikwidować. Teraz takie miejsca nazywa się domami dziecka, ale stara nazwa „przytułek” jeszcze się zachowała jak smutna, lepka, przypominająca złe czasy etykieta. Ale tutaj widzę błąd – zauważyła.
– Tak? Gdzie?
Wodziła palcem wskazującym po notatkach Andre przywiezionych z Lipowej Alei.
– Tutaj zostało napisane, że Petra Olsdatter miała w chwili śmierci siedemnaście lat.
– Tak właśnie powiedziała mojej kuzynce.
– Ale z protokołów sądowych wynika, że urodziła się w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym.
Andre przyjrzał się uważniej zapiskom.
– Tak, rzeczywiście! W takim razie musiała mieć dziewiętnaście lat. Była umierająca, gdy rozmawiała z moją kuzynką, mogła mówić niewyraźnie. Albo fakty jej się myliły. Tak, mnie się także zdawało, że to straszne, by siedemnastoletnia dziewczyna mogła mieć już dwoje dzieci. Dziękuję pani za zwrócenie mi uwagi. Ja zresztą spostrzegłem jeszcze coś innego w protokóle. Otóż podczas przesłuchań ktoś, chyba jakiś krewny, mówił o medalionie, który Petra jakoby miała posiadać. Ale tego medalionu nigdzie nie znaleziono.
– To interesujące – stwierdziła urzędniczka. – No tak, medalion może się łatwo zapodziać.
– Wielka szkoda – westchnął Andre. – Taki medalion mógłby nam wiele wyjaśnić.
Uświadomił sobie, że powiedział „nam”, i speszony pospiesznie zapytał o adres dawnego przytułku. Zaraz go też otrzymał.
Podziękował za wszelką pomoc i opuścił budynek magistratu.
Tego dnia miał jeszcze czas na jedną wizytę. Wybrał, rzecz jasna, rodzinny dom Petry Olsdatter w Bakklandet.
Kiedy wędrował po starej dzielnicy Trondheim, gdy przekraczał most – piechotą, bo nie bardzo wierzył, by automobil zdołał się przecisnąć przez wąskie zaułki – rozmyślał o tym, że pewnej nocy, przed wieloma setkami lat błądziła po tych ulicach młoda Silje. Samotna, wylękniona, przemarznięta i bezdomna. A w tym samym czasie Charlotta Meiden starała się wyjść poza miejskie mury z nowo narodzonym dzieciątkiem. Tej samej nocy Silje spotkała i Tengela, i małą Sol, i Heminga Zabójcę Wójta.
To musiała być niesamowita noc!
Noc, gdy ważyły się losy Ludzi Lodu, gdy kładziono podwaliny pod nowy rozdział dziejów tego rodu. Owa noc dała początek nowym pokoleniom, które miały podjąć walkę ze złem, bo nie chciały dalej pozostawać na usługach Tengela Złego.
Andre rozmyślał nad tym, co by powiedziała Silje i wszyscy, którzy przeżyli tamtą noc, gdyby wiedzieli, co stało się później z Ludźmi Lodu. Gdyby znali wszystkie niełatwe ich losy.
Tengel Dobry wie…
Ale minęło już bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni dał o sobie znać. Kiedy do gry wkroczył Lucyfer, przodkowie Ludzi Lodu złożyli odpowiedzialność za ród w ręce potomków czarnego anioła. Na Marco. A teraz także na Imrego.
Marco powiedział jednak, że współpracuje z przodkami rodu. Tengel Dobry wie zatem o wszystkim, co się dzieje.
Na wspomnienie Marca Andre doznał ukłucia w sercu. Tak bardzo mu go brakowało, lecz Marco nie chciał już więcej rodziny odwiedzać. Zresztą postarzał się bardzo. Jego miejsce zajął Imre, taki jasny i łagodny.
Imre jednak tylko raz pokazał się w Lipowej Alei. Tego jasnego poranka, gdy stanął w drzwiach z nowo narodzoną Christą w ramionach. Później nic o nim nie słyszeli.
Z drugiej jednak strony trzeba powiedzieć, że życie płynęło im teraz spokojnie. Nie musieli odwoływać się do pomocy istot nadprzyrodzonych.
Andre znalazł się w ponurej, przygnębiającej dzielnicy nędzy i poczuł, że serce mu się kraje. Jeśli to tutaj ojciec Petry…
Ale nie było tak źle. Biedę osłaniały małe, stosunkowo dobrze utrzymane domy. Bez trudu odnalazł właściwy adres.
Kilka razy głęboko wciągnął powietrze i zastukał kołatką.
Słyszał, że na wewnętrznym podwórzu bawią się dzieci. Na dźwięk kołatki ich głosy umilkły. Po chwili dały się słyszeć pospieszne kroki i brama, nie bez trudu, została otworzona.
Przyglądało mu się z ciekawością czworo czy pięcioro malców. Niezbyt czystych, z niezbyt dokładnie wytartymi nosami.
– Dzień dobry – powiedział Andre uprzejmie. – Czy mieszka tu ktoś, kto ma na imię Ola lub Ole?
Dzieci wpatrywały się w niego jeszcze bardziej uparcie.
Gdzieś w głębi podwórza skrzypnęły jakieś drzwi i głos kobiecy zawołał:
– Co się stało, dzieci? Kto to przyszedł?
Malcy bez słowa, z ociąganiem wpuścili Andre na dziedziniec. Poszedł ku drzwiom, w których stała kobieta o potarganych włosach z wiadrem i ścierką w rękach.
Uprzejmie powtórzył swoje pytanie.
– Ole? Nie mieszka tu żaden Ole – odparła niechętnie. – Ani żaden Ola.
– I nigdy nikt o tym imieniu nie mieszkał?
Kobieta ściągnęła brwi. Była strasznie wychudzona i nędzna. Zdaje się, że sprawą jej honoru było utrzymanie wokół siebie porządku i tylko to ją interesowało.
– Mieszkał, ale bardzo dawno temu – powiedziała zdecydowanie.
– Musiało to być…
Andre liczył pospiesznie. Kiedy to się mogło wydarzyć? Kiedy ojciec Petry wyrzucił córkę z domu? W roku 1899 miała siedemnaście, nie, nie, dziewiętnaście lat. Jeśli pierwsze dziecko urodziła kilka lat wcześniej? Och, mój Boże, to niemożliwe, siedemnastolatka nie mogła przecież mieć kilkuletniego dziecka, bo musiałaby je urodzić w wieku czternastu lat. Czyli że zostałoby poczęte, gdy matka miała zaledwie trzynaście… Nie, to brzmi zbyt okropnie, oczywiście Petra miała dziewiętnaście łat, kiedy spotkały się z Vanją!
Zajęty obliczeniami milczał przez chwilę. W końcu jednak powiedział:
– To musiało być około roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego siódmego.
Kobieta zastanawiała się.
– No tak, to by się mogło zgadzać – przyznała. – Mieszkał tu wtedy Ole Knudsen, ale to było przede mną.
– Gdzie… on jest teraz?
– Umarł.
O, do diabła, pomyślał Andre. Głośno zaś rzekł:
– A jego rodzina?
– Nic o nikim nie wiem. Ale niech no pan zaczeka!
Przejmującym głosem krzyknęła w głąb domu:
– Mama, czy Ole Knudsen miał jakąś rodzinę?
Z domu dało się słyszeć niewyraźne piszczenie. Kobieta w drzwiach „tłumaczyła”:
– Miał córkę. Ale przydarzyło jej się nieszczęście.
– Tak, wiem – potwierdził Andre. – Dziękuję bardzo. Czy ona była jego jedynym dzieckiem?
Kolejne pytanie w głąb mieszkania. Odpowiedź nadeszła natychmiast.
Kobieta w progu odwróciła się w stronę przybysza.
– Matka mówi, że miał jeszcze syna, ale on umarł na zołzę.
Cóż to mogła być za choroba, Andre nie wiedział. Myślał, że to dotyczy jedynie koni.
– Już jako dorosły?
Kolejna wymiana zdań z progu w głąb mieszkania i na powrót.
– Nie, miał nie więcej niż szesnaście lat. Biedny chłopiec.
Andre nie odważył się już zapytać, czy Ole Knudsen miał jakieś rodzeństwo. Jego informatorka sprawiała już wrażenie poirytowanej. Zamiast pytać, wyjął więc portfel i podał jej banknot z podziękowaniem za „nieocenione wiadomości”, jak się wyraził. Teraz mógłby pytać o więcej, bo kobieta wyglądała na chętniejszą do rozmowy, ale musiał przemyśleć wszystko, czego się dowiedział, poprosił zatem o pozwolenie przyjścia tu ponownie, gdyby chciał jeszcze o coś zapytać. Pozwolenie, oczywiście, otrzymał, i to poparte ukłonem rozmówczyni.
Dzieci, które otaczały go dotychczas ciasnym kręgiem, pomknęły teraz na wyścigi, żeby przed nim dopaść bramy i otworzyć na oścież. Dał za to każdemu po miedziaku.