Выбрать главу

– Tytuł burmistrza ulatuje z wiatrem – rzekł Andre lakonicznie.

Komisarz skinął głową.

– To znaczy, że Egila Holmsena możemy sobie darować – powiedział.

– W zasadzie tak – potwierdził Andre. – Ale on też mógł się bać, by historia z Petrą nie dotarła do uszu jego żony. Nie wiemy przecież, ile jej powiedział.

– Hmm. Mogę go wezwać i przesłuchać… Ale bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że to Brandstedt! Proszę pomyśleć, co by to było, gdyby jego żona się dowiedziała! No i tytuł burmistrza… Rozpustnik…

Komisarz pogrążył się w nieprzyjemnych myślach.

– Nie chcę mieć ojca mordercy – bąkała Mali na pół z płaczem. – Diabli z nim, niech go piekło pochłonie, ale ja nie chcę mieć wrodzonych kryminalnych skłonności. To przeklęta stara świnia!

Tym razem nikt jej nie upominał.

– Gdzie można spotkać tego Brandstedta? – zapytał komisarz z nieprzyjemnym grymasem na twarzy.

– Prawdopodobnie jest teraz w swoim biurze – powiedziała Nette.

Policjant westchnął.

– Gdybym tak mógł posłać tam kogoś innego. Ale nie ma kogo… Nasz inspektor grywa z nim w brydża… Nigdy nie pójdzie!

– A nie może pan wezwać tutaj tego cholernego łobuza? – zapytała Mali, która już nie starała się powstrzymać łez. – Niechby się tu dowiedział, kim jest i co o nim myślimy!

– O, tak, ładnie bym wyglądał! A co będzie, jeśli on się okaże niewinny? Wtedy poznamy pewnego policjanta, wyrzuconego z pracy. I pewną urzędniczkę magistracką pozbawioną środków do życia.

– Pan komisarz ma, niestety, rację – westchnęła Nette.

Policjant wsparł się o biurko i ciężko podniósł się z miejsca. Jakby na jego barkach złożono wszystkie troski świata.

– Chodźmy! Pójdziemy do ratusza, a po drodze zastanowimy się, co z tym robić. – Po chwili dodał z nadzieją w głosie: – A może należałoby zacząć od Egila Holmsena?

Owa nadzieja zgasła natychmiast, gdy tylko weszli do wielkiego hallu w budynku administracji miejskiej. Powitał ich tam wspomniany Egil z twarzą ponurą jak gradowa chmura. Gdy ich tylko zobaczył, rzucił się ku Nette, wymachując jakimś listem.

– Aha, w końcu się pani pokazała! Czekam tu na panią każdziutkiego dnia. Czy to pani wysłała to paskudztwo? A to, jak się domyślam, ten cały „klient”?

Łypnął groźnie w stronę Andre.

Wszyscy stali pośrodku hallu.

– To ja – oświadczyła Nette, starając się zachować surową minę, ale nietrudno było spostrzec, że cała drży.

– To niech się pani dowie, że nie pozwolę wysyłać takich listów do mojego domu! I tak miałem szczęście, że nie wpadł w ręce żony. Nie o to chodzi, że to tajemnica, ona wie wszystko o Petrze. Ale zmartwiłaby się tym bardzo, cierpiałaby, a ona naprawdę sobie na to nie zasłużyła! – Potem, już łagodniejszym tonem, zapytał Andre: – No i jak tam ze spadkiem? To ja należę do rodziny?

– Niestety – odparł Andre. – To Petra. Udało nam się wyjaśnić związki rodzinne.

Egil Holmsen znowu się rozsierdził.

– A nie mówiłem? Wszędzie podstęp i oszustwo! To do czego w takim razie miał służyć ten list? Przeklęte snoby!

Z furią ruszył w stronę drzwi i nikt go nie zatrzymywał.

– Ten w każdym razie napastnikiem nie jest – stwierdził komisarz. – On gra w otwarte karty.

Zatem pozostawał jedynie Theodor Brandstedt. Komisarz jednak wciąż nie wiedział, jak sobie z nim poradzić.

Minę miał niepewną; wszyscy współczuli mu szczerze. Naprawdę nie było czego zazdrościć.

ROZDZIAŁ XIII

Zakłopotani stali w hallu, nie mogąc się na nic zdecydować.

– Idziemy na górę, wszyscy czworo! – postanowił w końcu Andre.

Nette ogarnęły poważne wątpliwości.

– Trudno coś takiego nazwać dyskretnym działaniem.

– E, co tam! – mruknął komisarz, który za nic nie chciał zostać sam z „wpływową osobistością”. – Wszyscy są przecież sprawą żywotnie zainteresowani. W końcu lepiej załatwić to tutaj, niż odwiedzać go w domu. Idziemy!

Ruszyli, dosłownie ciągnąc za sobą nogi, po wysokich schodach. Nikt nie wykazywał entuzjazmu, a już najmniej Mali.

Brandstedt miał sekretarkę, u której należało zamówić audiencję.

– Owszem – skinęła łaskawie głową. – To będzie możliwe za jakieś dziesięć minut.

Czas oczekiwania upływał w kompletnej ciszy. W sekretariacie były tylko trzy miejsca do siedzenia, więc Andre stał, oparty o ścianę.

Mnóstwo strasznych myśli kłębiło się w głowach oczekujących. Najchętniej uciekliby stąd. Może najbardziej obciążone sumienie miał komisarz, który nie załatwiał tej delikatnej sprawy sam, lecz ciągnął za sobą gromadę cywilów, a w dodatku próbował się ukryć za ich plecami. Ale komisarz bał się Brandstedta i nie był pod tym względem w Trondheim odosobniony.

Policjant zatęsknił nagle do domu, do swego wygodnego fotela i pysznego obiadu, przygotowanego przez siostrę.

W końcu „wielki” ukazał się w drzwiach sekretariatu wraz z innym panem, którego protekcjonalnie poklepywał po plecach. Potem zwrócił się ku oczekującym z szerokim uśmiechem kandydata na burmistrza, który próbuje oczarować swoich przyszłych wyborców.

– Oho! – zawołał jowialnie. – A cóż to za zgromadzenie? Czym mogę państwu służyć? Proszę, proszę do mojej małej dziupli.

Ta jego „mała dziupla” miała rozmiary sporej sali balowej. Mali przyglądała mu się ponuro spod oka. Był to w dalszym ciągu bardzo przystojny mężczyzna z tym szerokim uśmiechem i dodającymi mu urody szpakowatymi bokobrodami. Spod krzaczastych brwi spoglądały przenikliwe, piwne oczy. Zadbany, dobrze ubrany, swobodny i pewien siebie. Człowiek sukcesu!

– Słucham zatem, o co chodzi?

Usiadł za ogromnym biurkiem. Komisarza i Nette traktował jak swoich podwładnych, Mali, którą znał z różnych zajść ulicznych, kompletnie ignorował. Z takimi ludźmi nie zwykł był mieć do czynienia. Jedynie Andre budził w nim niepewność, ale, choć dobrze ubrany i najwyraźniej z lepszego środowiska, to przecież wyglądał zbyt młodo, żeby się z nim liczyć.

Pan Brandstedt uznał, że ma nad całym towarzystwem znaczną przewagę.

Komisarz niepewnie miął czapkę w dłoniach.

– Jest pewna taka nieprzyjemna sprawa, panie Brandstedt…

– Tak? Słucham. Czy któreś z państwa znalazło się w kłopotach? Panna Mali Knudsen pewnie, jak zwykle?

– Nie, to nie to… Panie Brandstedt, otrzymał pan list, prawda?

Człowiek za biurkiem zmarszczył brwi.

– Ja dostaję bardzo dużo listów.

– Tak, ale ten był poniekąd wyjątkowy. Obecna tu panna Mikalsrud zwróciła się do pana z pytaniem.

Brwi zmarszczyły się ponownie. Mocno.

– Nie pamiętam. Cóż to za pytanie?

Komisarz głośno przełknął ślinę.

– W sprawie… Petry Olsdatter.

Policzki pana Brandstedta zrobiły się czerwone.

– Co takiego?

W jego głosie pobrzmiewała groźba. Lepiej mieć się na baczności!

Nette zebrała się na odwagę i wyjąkała:

– Potrzebowaliśmy informacji na temat pochodzenia Petry Olsdatter, musieliśmy odtworzyć jej drzewo genealogiczne. Nie mieliśmy skąd ich wziąć i dlatego zwróciliśmy się do pana.

Mała żyłka na skroni pana Brandstedta zaczęła drgać nerwowo.

– A co ja miałbym wiedzieć o tej… Petrze Olsdatter?

Teraz wystąpił komisarz.

– No, przecież ona była kiedyś z panem związana. I ten związek miał wiadome następstwa.

Zaatakowany najpierw chciał protestować, ale potem uznał, że przewaga jest zbyt znaczna. Wybuchnął więc gromkim śmiechem.

– Państwo wiedzą pewnie, jak to bywa w młodości. Człowiek może wdać się w to i owo…