Выбрать главу

– Nie był pan wtedy taki młody, panie Brandstedt. Skończył pan niedawno pięćdziesiąt lat, czyż nie? A obecna tu Mali ma osiemnaście.

„Wielki człowiek” wyglądał tak, jak by mu plasterek cytryny utkwił w gardle. Sztywny z wrażenia patrzył na dziewczynę.

– Mali? Mali Knudsen? No, wiecie, państwo! Próbujecie mi wmówić, że… nie, to naprawdę przesada! Ja miałbym się przyznawać do takiej dziadówki?

– Dokładnie to samo powiedziałam przed chwilą o tobie, ty przeklęty staruchu! – syknęła Mali urażona do żywego. – Nie życzę sobie mieć za ojca uwodziciela dzieci i mordercy. Nie chcę mieć z tobą do czynienia i tylko tyle chciałam ci powiedzieć! Przez całe życie marzyłam o ojcu myślałam, że on umarł, ale że był wspaniałym człowiekiem! A ty jesteś po prostu starą świnią!

Zaczęli się poważnie obawiać, czy Theodor Brandstedt nie dostanie apopleksji. Zrobił się purpurowosiny.

– No, dość! Wystarczy! – wykrztusił. – Więcej nie zamierzam znosić. Morderca? I kogóż to zamordowałem jeśli wolno zapytać?

– Panna Mali może trochę przesadziła – zaczął komisarz niepewnie. – Ale jest faktem, że panna Mikalsrud została napadnięta z powodu tych listów.

– Listów?

– Tak, bo był jeszcze jeden. Do innego kochanka Petry, z którym także miała dziecko, pięć lat później.

– No, to z pewnością był on!

– Nie, on pokazał nam list z własnej inicjatywy. Nieprzymuszony.

– Ale ja nie dostałem żadnego listu! Nie takiego tu nie przyszło.

– Wysłałam go pod prywatny adres – szepnęła Nette, przestraszona. – Uważałam, że tak będzie bardziej dyskretnie.

Urzędnik przypominał rozjuszonego byka.

– Cała ta sprawa została załatwiona w tak nieporadny i głupi sposób, że powinna sobie pani poszukać innej pracy, panno Mikalsrud. I to natychmiast! Dlaczego, na Boga, miałbym chcieć zamordować kogoś z powodu jakiejś młodzieńczej historii miłosnej?

Komisarz rzekł spokojnie:

– Miał pan wtedy blisko trzydzieści lat, panie Brandstedt. A Petra Olsdatter zaledwie czternaście.

Twarz tamtego zmieniała zabarwienie, od purpurowego po trupio blady, niczym u kobiety dręczonej dolegliwościami wieku przejściowego. Nagle drzwi się otworzyły i do pokoju dosłownie wpłynęła bardzo elegancka dama, tłumacząc coś przez ramię przestraszonej sekretarce.

– To nic takiego, proszę pani. Chcę tylko zamienić dwa słowa z moim mężem. Muszę go poprosić o trochę pieniędzy, rozumie pani!

Pani ze śmiechem zwróciła się do męża:

– Theodorze, byłam właśnie w mieście i zobaczyłam naprawdę cudowne…

Zamilkła i patrzyła na zgromadzonych w gabinecie obcych. Przenosiła wzrok z komisarza na Nette, potem na Andre i Mali, i znowu na Nette.

Jej reakcja była zdumiewająca. Jęknęła przeciągle i oparła się o biurko, jakby się bała, że zemdleje, ale jakoś udało jej się opanować.

– Nie wiedziałam, że masz gości – Powiedziała.

Mąż rzucił się, by ją wesprzeć, z drugiej strony podbiegł Andre, lecz pani odsunęła obu.

– To tylko lekki zawrót głowy – wyjaśniła z udaną swobodą. – Theodorze, wrócę później, kiedy już skończysz z tymi…

Ostatnie słowo zamarło jej na wargach, z najwyższym trudem odwróciła się, żeby wyjść. Ręką wciąż opierała się o biurko.

– Nie, nie, proszę zaczekać, pani Brandstedt – poprosił komisarz spokojnie. – Miałbym do pani jedno pytanie.

– Pytanie? Do mojej żony? – zdziwił się Brandstedt, a wszyscy widzieli, jak bardzo się przestraszył, że żona może poznać jego małą „aferę” z Petrą Olsdatter.

– Tak. Do pańskiej żony – potwierdził komisarz tym samym spokojnym, lecz nie wróżącym nic dobrego tonem. – Bo pan stanowczo zaprzecza, panie Brandstedt, by dostał jakikolwiek list od panny Mikalsrud?

– Mogę przysiąc.

– A list był adresowany do domu. Proszę mi powiedzieć, czy u państwa czyta się cudze listy?

– Oczywiście, że nie! – oświadczyła pani Brandstedt urażona, gdy tymczasem jej mąż zaczął z nieco innej beczki:

– My nie mamy przed sobą żadnych tajemnic…

Przerwał speszony.

Spoglądał pytająco na żonę, jakby zrodziły się w nim podejrzenia.

Komisarz powiedział chłodno:

– Otwieranie cudzych listów może niekiedy być karalne, pani Brandstedt. W każdych jednak okolicznościach jest to niegodny i podły postępek.

Pani drgnęła na słowo „podły” jak ukąszona.

– Ależ, Arna! – zaczął Brandstedt.

– Zamilcz! – ucięła ostro. – Nie masz najmniejszego prawa mnie upominać. Chciałam ratować ciebie.

– I siebie, pani Brandstedt – dodał komisarz. – Zabieram oboje państwa na komisariat. Jedno oskarżam o usiłowanie morderstwa, a drugie o niemoralny postępek wobec nieletniej.

Spoza głośnych protestów obojga dał się słyszeć głos Mali:

– No, Bogu dzięki, że przynajmniej nie jestem córką mordercy. Tylko łobuza. Chociaż to prawie na jedno wychodzi.

Rozwścieczona podbiegła do Brandstedta i z całej siły kopnęła go w łydkę.

– To za moją matkę! – syknęła i ruszyła ku wyjściu, a z oczu strumieniem popłynęły jej łzy.

Brandstedt z jękiem skakał na jednej nodze.

Andre i Nette poszli za Mali.

W mieście wybuchł, rzecz jasna, straszliwy skandal. Ludzie łapczywie rzucali się każdego ranka na gazety, które rozpisywały się o sprawie szeroko. Bo tak to już jest, że jeśli się komuś bogatszemu, odnoszącemu większe niż my sukcesy, powinie noga, odczuwamy szczery triumf.

Andre pozwolił sobie na telefon do domu.

– Witaj, mamo! – wołał w słuchawkę do Benedikte. – Zadanie wypełnione!

Musiał mówić bardzo głośno, bo zdawało się, jakby gdzieś na linii dudnił ogromny wodospad.

– No i jak ci poszło? – słyszał z bardzo daleka głos matki.

– W porządku! To był Christer Grip. I… mamo, czy ja mogę przywieźć ze sobą potomka…?

– Wyjaśnij to dokładniej!

– Ona jest ostatnia z linii Christera. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma rodziny, nic!

– Ile ma lat?

– Osiemnaście.

– Aha – powiedziała Benedikte.

Andre usiłował się oburzyć.

– Tu nie ma żadnego „aha”, mamo. Ale bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy. Czy ona może do nas przyjechać? Ona jest bardzo rasowa.

Nie umiałby powiedzieć, dlaczego wyraził się akurat tak. Na ogół przecież nikt nie używa takich słów, kiedy mowa o młodych damach. To chyba ostatnie, co przyjść może na myśl. Mali była jednak inna niż zazwyczaj młode damy bywają. Była, delikatnie mówiąc, trochę nieogładzona.

– Tak, oczywiście – zgodziła się Benedikte. – Miejsca mamy przecież dość.

– Wspaniale! Bardzo dziękuję! I… mamo, ja musiałem pożyczyć pewną sumę pieniędzy. Na podróż do Alvdalen.

– To i tam dotarłeś? A duży jest ten dług?

Andre wymienił sumę i opowiedział matce o Nette, która tak bardzo mu pomogła.

– O wszystkim opowiem dokładniej w domu – krzyczał w słuchawkę. – Teraz to wszystko tonie w wodospadzie.

– W wodospadzie?

– W telefonie, chciałem powiedzieć. Pozdrów wszystkich! Za kilka dni będziemy w domu, Mali i ja.

Odłożył słuchawkę z uśmiechem zadowolenia. Jak dobrze usłyszeć znowu głos matki! Zdawało mu się, jakby ją po raz ostatni widział strasznie dawno temu. A tak naprawdę minęło zaledwie kilka dni.

Dziwne! Tyle się wydarzyło w tym czasie!

Ostatnie doby w Trondheim Mali spędziła w tym samym hotelu co Andre. Wiadomość, że została zaproszona do Lipowej Alei, przyjęła z umiarkowaną radością. Bo człowiek na ogół nie czuje się zbyt pewnie, kiedy ma zamieszkać w obcym miejscu, u obcych ludzi. Andre przekonywał ją jednak, że wszystko ułoży się znakomicie. A poza tym Mali ma przecież jego, Andre, którego zdążyła dobrze poznać.