– Dobrze, niech pan spyta moją matkę. Ona z pewnością wie więcej.
– Dziękuję. Zaraz się do niej wybiorę. A ma pan jakieś rodzeństwo, które może też coś wie o rodzinie?
– Rodzeństwo… – zachichotał Egil. – Mam. Jedenaście sztuk. Ale oni nic nie wiedzą. Trzeba pytać matkę!
Jedenaścioro rodzeństwa…? I troje własnych dzieci, a to dopiero początek!
Już teraz, w ten wczesny ranek na ulicy w Trondheim, pośród śmieci i brudu fabrycznej dzielnicy, Andre miał pewność, że Egil Holmsen nie wchodzi w rachubę. Członkowie Ludzi Lodu nie miewali po dwanaścioro dzieci. Obiecał jednak wysłuchać, co może mieć do powiedzenia matka Egila.
– Czy Petra wspominała coś o swojej rodzinie? O rodzicach czy innych krewnych?
Egil gapił się na niego niechętnie. Najwyraźniej nie życzył sobie żadnej konkurencji do spadku.
– Nie, Petra o niczym nie mówiła. Zresztą my ze sobą prawie nie rozmawialiśmy.
No tak, Andre mógł się tego spodziewać. Może Petra chciała rozmawiać, nigdy się już tego nie dowiemy. Ale taki typ jak ten Holmsen nie traci czasu na głupstwa.
Andre był człowiekiem dobrze wychowanym. Teraz jednak miał ochotę wymierzyć siarczysty policzek stojącemu przed nim drabowi.
Cóż, kiedy takich rzeczy się nie robi…
Z ulgą ruszył w kierunku centrum miasta. Odpychający Egil Holmsen został wyeliminowany jako krewny Ludzi Lodu. Pozostała tylko sama Petra.
Kto mógłby wiedzieć o niej coś więcej?
Miał wrażenie, że kiedy próbuje odnaleźć kolejny wątek, jakąś nić, która pozwoliłaby mu rozwiązać zagadkę, chwyta w dłonie jedynie powietrze.
Kto znał Petrę?
Pierwszy kochanek?
Mało prawdopodobne, by ten człowiek miał mu coś do powiedzenia.
Zatopiony w niewesołych myślach Andre wszedł do biura, które odwiedził już poprzedniego dnia.
Dama za barierką poznała go natychmiast.
– No i jak idą sprawy? – zapytała.
– Kręcę się w miejscu – przyznał Andre i opowiedział, co robił i do jakich wniosków doszedł.
– W takim razie nie widzę innego wyjścia jak zbadanie ksiąg parafialnych – oświadczyła urzędniczka.
Andre skinął głową.
– Tak, ja też o tym myślałem.
– Biuro parafialne jest dzisiaj zamknięte. Otworzą dopiero jutro po jedenastej. Ale ja przejrzałam to i owo w archiwach magistrackich. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe?
– Skąd? Oczywiście, że nie. Dziękuję.
Przyjrzał się uważniej swojej rozmówczyni. Wprost nie rozpoznawał w niej tej kobiety, którą widział poprzedniego dnia. Coś się w niej odmieniło. Może włosy? Albo suknia? A poza tym nie miała lorgnon.
– Znalazła pani coś ciekawego? – zapytał.
– Owszem, rozmawiałam z kimś, kto znał Olę Knudsena.
– Ojca Petry? Wspaniale!
– Jest w tej rodzinie wiele osób, które chyba mogłyby panu dostarczyć informacji o Petrze.
W głowie Andre zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek. Wiele osób, to nie brzmi dobrze.
– To krewni ze strony ojca czy matki Petry?
– Ze strony ojca. Rodzeństwo Oli Knudsena nie żyje, tak powiedział mój rozmówca. Ale żyją ich liczne dzieci, to znaczy kuzynowie i kuzynki Petry.
Andre wciągnął głęboko powietrze.
– W takim razie należy od razu wyeliminować Olę Knudsena. On nie może być moim krewnym.
Zdumiona urzędniczka uniosła brwi.
Wytłumaczył jej zakłopotany:
– W naszej rodzinie przychodzi na świat niewiele dzieci. Przeważnie małżeństwo ma jedno dziecko, czasami zdarzy się dwoje. Tylko jeden jedyny raz przyszła na świat trójka i to była już prawdziwa orgia.
– Zupełnie wyjątkowa cecha rodzinna!
– Ja też tak uważam. Ale tak właśnie jest i nic nie można na to poradzić.
– A zatem uważa pan, panie Brink, że jeśli Petra jest pańską krewną, to jest nią w linii matki?
– Zdecydowanie tak!
Urzędniczka zastanawiała się przez moment.
– Musimy wobec tego dowiedzieć się nazwiska żony tego Knudsena. Powinno się znajdować w księgach parafialnych. Tylko że jakieś piętnaście lat temu mieliśmy tu pożar, spłonął dom parafialny, w którym mieściły się archiwa. Część dokumentów uległa zniszczeniu. Nie wiem, czy były tam też księgi parafialne. Poza tym to chyba nikt nie wie nic o żonie Knudsena, bo ona zmarła wcześnie, a na dodatek nie pochodziła stąd.
– To bardzo uprzejme z pani strony, że poświęca pani tyle czasu i uwagi moim sprawom. Jestem szczerze wdzięczny.
– O, doprawdy, to drobiazg. I mogę panu towarzyszyć do biura parafii. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, bo wciąż ktoś tu przychodzi, także po godzinach urzędowania.
Andre poszedł za nią krętymi korytarzami starego magistrackiego budynku.
– Poza tym przyjrzałam się jeszcze innym sprawom – mówiła po drodze pełna życzliwości urzędniczka. – Wiem, kto był ojcem pierwszego dziecka Petry. Ale pana to pewnie nie interesuje
– On sam właściwie nie. Tylko że on może wiedzieć o Petrze coś, co by mi ułatwiło poszukiwania. Pani jest aniołem, panno… Och, a ja nie znam nawet pani nazwiska!
– Mikalsrud. Nazywam się Nette Mikalsrud.
Przystanęła na pustym korytarzu i szepnęła konfidencjonalnie:
– To jest Theodor Brandstedt, znany polityk. Kieruje miejską oświatą i ma ambicje ubiegania się o fotel burmistrza. Co najmniej burmistrza! Znam go bardzo dobrze i szczerze powiem, że byłam tym odkryciem dość… zaskoczona.
– Zaszokowana?
Wahała się przez chwilę.
– Owszem. Muszę powiedzieć, że tak.
– A ów informator, tak dobrze we wszystkim zorientowany… Kim on jest?
– To mój przełożony. Bardzo porządny człowiek. Tylko żonę ma straszną plotkarę. Dlatego wie tak dużo.
Szli rozmawiając i wkrótce znaleźli się w kancelarii parafialnej, gdzie młody pracownik wysłuchał ich prośby.
Było jednak tak, jak Andre się obawiał. Powiedzenie o złośliwości rzeczy martwych potwierdziło się i tutaj. Te właśnie księgi parafialne, o które mu chodziło, spłonęły. Zostały tylko sztywne okładki i po parę nadpalonych dokumentów.
Znaleźli się znowu w punkcie wyjścia. Przygnębiony Andre podziękował i wyszli.
Dziwna kobieta, myślał z uśmiechem o swojej towarzyszce. Taka chętna do pomocy, na pierwszy rzut oka bym jej o to nie podejrzewał. Winien jej jestem wdzięczność. Powinienem jej coś ofiarować. Może bombonierkę? Albo kwiaty? Pieniędzy by z pewnością nie przyjęła, zresztą i nie bardzo mnie na nie stać. Podróż jest kosztowniejsza, niż przypuszczałem.
W hotelu czekał na niego gruby list. Przesyłka z domu. Jeszcze przed wyjazdem uzgodnili, w którym hotelu się zatrzyma, żeby w razie czego łatwo było nawiązać kontakt.
W kopercie znajdował się rękopis, gęsto zapisane kartki, nie całkiem nowe, co było widać z daleka. I niewielka paczuszka. A przy niej list od jego matki, Benedikte.
Kochany Synu! Zaraz po Twoim wyjeździe szukałam czegoś pośród starych skarbów Ludzi Lodu i znalazłam coś, o czego istnieniu nie miałam pojęcia. Papiery znajdowały się razem z rzeczami Vanji, myślę więc, że należały właśnie do niej.
Przeczytałam uważnie cały rękopis. Bardzo interesujące, uważam, że powinieneś się z tym zapoznać. Może w tych zapiskach znajdziesz jakieś wskazówki? Popatrz uważnie na drugą stronę, znajdziesz tam notatki Vanji.
Andre spojrzał tam naturalnie natychmiast. Vanja zanotowała swoim ładnym charakterem:
Te rzeczy zostały znalezione w nędznym pokoiku Petry Olsdatter. Ponieważ kuzynowie i kuzyni zmarłej zaciekle walczyli o wszystko, co po niej zostało, zabrałam papiery, zanim ktokolwiek je zobaczył. Składam je razem ze skarbem Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku.