Выбрать главу

Ogarnął go jednak niepokój. Nie będzie mu łatwo z tą prawdopodobnie dość dziką dziewczyną.

Trudno, Mali musi poczekać. On sam powinien teraz zjeść obiad, a potem musi przeczytać tę historię, która tak zainteresowała i Vanję, i Benedikte.

Właściwie powinien też odwiedzić Theodora Brandstedta, ale na razie nie był w stanie tego zrobić.

W hotelowej recepcji czekała na niego karteczka. Od Nette Mikalsrud. Karteczka zawierała krótką informację: „Matka Petry miała na imię Gerd. Pozdrowienia. Nette Mikalsrud”.

Dzięki, moja zdolna pomocnico, pomyślał. Kawałek po kawałku rozwiążemy wspólnie ten rebus.

Po obiedzie Andre poszedł do swego pokoju. Zdjął buty i w ubraniu ułożył się wygodnie na łóżku. Oparł się na poduszkach i wziął notatki. Był to gruby plik zapisanych ręcznie arkusików powiązanych niezdarnie jasnoniebieską jedwabną wstążką. Zarówno wstążka, jak i papier wyglądały na bardzo stare.

Nie było tytułu, natomiast na pierwszej stronie znajdowała się informacja wypisana tym samym starannym pismem, co cały manuskrypt.

„Niniejsze zostało spisane przez Gerd Svensdatter anno 1875, pod dyktando matki, Petry Eriksdatter Nordlade”.

Gerd… matka Petry młodszej. Ta, która miała po-chodzie z dobrej, kulturalnej rodziny. Owszem, charakter pisma mógł na to wskazywać.

I Petra Eriksdatter Nordlade. Babka. To ona była właścicielką medalionu.

Linia rodu zaczynała się zarysowywać. Ale czy o tę właśnie rodzinę chodzi? I czy ta linia prowadzi do Christera Gripa?

Trudno to jeszcze ocenić.

Andre zaczął czytać i szybko zorientował się, że autorka była osobą wykształconą, a poza tym posiadała pewien talent poetycki.

Ale dlaczego, na Boga, wyszła za mąż za takiego prostaka jak Ole Knudsen?

Musiał być w młodości przystojnym, czarującym i sympatycznym młodzieńcem. Co Andre mógł na ten temat wiedzieć? Później wyrzucił z domu czternastoletnią córkę, bo przydarzyło jej się nieszczęście, i tego Andre nigdy mu nie wybaczy.

Jak najszybciej spojrzał na adnotację Vanji po drugiej stronie: „Składam je razem ze skarbami Ludzi Lodu, znalazłam w nich bowiem zdumiewające powiązania z naszą rodziną. Vanja Lind z Ludzi Lodu, 6 czerwca 1900 roku”.

On jednak dotychczas nie znalazł niczego, co by łączyło medalion i manuskrypt z Ludźmi Lodu.

Ale przecież nie zaczął jeszcze czytać.

Nie tracąc czasu, zabrał się do dzieła.

ROZDZIAŁ III

„Tam, gdzie dolina porasta lasem, a łąki się kończą, główny szlak drogi zamazuje się i w końcu schodzi na manowce. Jeśli mimo to chcesz tym szlakiem podążać dalej, duch twój traci wszelkie oparcie w rzeczywistości, oddala się od jasnego dnia, od światła, od człowieczego bytu.

Droga, którą, jak ci się zdawało, szedłeś, zanika, rozpada się na wiele wątłych ścieżek, gdzie słoneczne światło igra z cieniem i wabi wędrowca, lecz biada ci, jeśli którejś z tych dróżek zaufasz. Łatwo zawieść cię może ku mokradłom i oparzeliskom, co ugną się pod twoją stopą i pochłoną cię na wieki wieków. Może niektóre z nich wiodą ku skalnym urwiskom, czekającym na zbłąkanie dzieci, które samotnie gnają bydło na pastwiska lub wyszły o brzasku nazbierać mchu i chrustu? Być może. A być może też jedna z tych błędnych dróżek doprowadzi cię do najciemniejszej głuszy, do samego jądra boru, do tego miejsca, które wspominane bywa jedynie szeptem, przy płonącym na kominku ogniu w jesienne wieczory.

Wszyscy mieszkańcy zagród w dolinach znali tę opowieść. Każdy mógłby długo mówić o sprawach, które kiedyś wydarzyły się gdzieś za dziesiątą górą. Dużo czasu upłynęło od tamtych wydarzeń, ale wciąż trwały w ludzkiej pamięci, w każdej wiosce, we wszystkich chatach, niesamowite, budzące grozę a zarazem pociągające, powtarzane o szarej godzinie: opowieści o dziewicach z Vargaby.

Nikt dokładnie nie wie, gdzie to Vargaby leżało. A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie.

Aż kiedyś – zdaje mi się, że to było wtedy, gdy w Szwecji panował trzeci lub czwarty król z rodu Wazów – zdarzyło się, że trzej jeźdźcy przybyli do lesistej doliny rzeki Alv. Byli zmęczeni, wszyscy trzej, siąpił zimny deszcz i wędrowcy z niepokojem myśleli o nadchodzącej nocy.

– Trzeba się rozejrzeć za jakąś zagrodą – powiedział jeden z nich, wysoki mężczyzna o władczym spojrzeniu. Nazwisko nosił wojownicze, Diderik Swerd [Sverd, w jęz. szwedzkim znaczy: miecz (przyp. tłum.).], a jego powołaniem były kobiety i wojaczka, i może czasami puchar wina na wzmocnienie w jakiejś gospodzie.

Drugi był nieduży i chudy, lecz jego faryzeuszowskie oczy płonęły świętym ogniem, zdolne wypatrzyć najmniejszy grzech w duszy bliźniego. Właśnie został wyświęcony na księdza i ożywiała go chęć służenia jedynie swemu powołaniu. Człowiek niedużego wzrostu i z trudem nawiązujący kontakty z bliźnimi zazwyczaj wybiera sobie zawód, który daje władzę. Jak brzmiało jego prawdziwe nazwisko, nikt nie wiedział. On sam prezentował siebie imieniem Natan. I jako ten biblijny Natan starał się napominać oraz pouczać, bezustannie rozprawiał o spalonej słońcem Gehennie, czekającej na grzeszników.

Skinął tylko nieznacznie głową na propozycję swojego towarzysza, bo czyż nie jest wolą Pana, by kapłani znajdowali jak najlepsze warunki? A tego dnia pogoda była raczej dla psów niż dla sług bożych.

Wymienionym dwóm podróżnym towarzyszył trzeci. Młodzieniec tak dokładnie ukryty pod peleryną i szerokim rondem kapelusza, że widać było jedynie pałające oczy. Imię, którym się przedstawił, brzmiało Havgrim. I niczego więcej się o nim nie dowiedzieli.

Najbliższa zagroda okazała się zamożna, wabiła podróżnych nadzieją na posiłek i sen oraz możliwością wysuszenia pod dachem przemoczonej odzieży. Wjechali na dziedziniec i zostali przyjęci życzliwie, konie znalazły miejsce w stajni, mężczyzn natomiast zaproszono do ciepłej, zasobnej izby.

– Pokój temu domowi – pozdrowił Natan.

– Bóg zapłać – mruknął gospodarz, a jego żona skłoniła się w milczeniu. – Co was wygnało na drogę, panowie, w taki deszczowy wieczór? – zapytał gospodarz.

Pierwszy odpowiedział kapłan:

– Zostałem powołany, by służyć Panu na pogańskich pustkowiach Harjedalen. Moja droga wiedzie do Sveg.

– Ja zaś podróżuję do Trondheim jako posłaniec królewski – oświadczył Diderik Swerd. – Niepokorni Norwegowie burzą się, słyszeć nie chcą o duńskiej władzy i oświadczają, że mogą rządzić się sami. Król Gustaw prosił mnie, bym się zorientował, jakie nastroje panują wśród chłopów w Trandelag, skoro i tak wybierałem się w te strony. Pan Natan i ja spotkaliśmy się w Mora, a ponieważ było nam po drodze, przystaliśmy do kompanii”.

Andre przestał czytać i zastanawiał się. Cóż to za dziwny rękopis. Co w nim jest starą opowieścią, a co zostało stworzone przez Gerd, matkę Petry? Od początku całość opowiadana jest z wyraźnym talentem literackim, nagle jednak narracja się załamuje, jakby autorka nie była już w stanie utrzymać odpowiedniego rytmu. Uderzyło go też, że na początku napisała: „A ci, którzy kiedyś znali legendę, pomarli i odeszli w zapomnienie”. Skąd więc ona sama znała opowieść? Stworzyła ją od nowa, czy też było tak, jak napisała, że saga jest swego rodzaju ustnym dziedzictwem po matce?

Andre, rzecz jasna, pilnie śledził, czy nie znajdzie czegoś, o czym wspomniały i Vanja, i Benedikte, czegoś, co mogłoby mieć związek z Ludźmi Lodu. Na razie jednak niczego takiego nie było oprócz nazwy „Trondheim”. Czy Diderik Swerd mógł mieć coś wspólnego z rodziną Petry, skoro jechał do Trondelag?