Zobaczymy, trzeba czytać dalej.
„Gospodarz skierował pytający wzrok na trzeciego przybysza.
– Ach, ten tutaj – rzekł Diderik z lekceważeniem. – Jego znalazłem po drodze. Pozbawiony pana pachołek, który był na wojnie w Europie jako żołnierz zaciężny. Teraz mnie ochrania, bo nie jest bezpiecznie podróżować samotnie po bezdrożach.
Chłop raz jeszcze przyjrzał im się uważnie i rzekł swoim trudno zrozumiałym dialektem:
– Moi panowie, skoro, jak słyszę, wybieracie się do Trondheim i do Sveg, to zawróćcie do Moraj, stamtąd kierujcie się na północ! Zabrnęliście na prawdziwe bezdroża, tu czekają was tylko odludzia i okrężne szlaki albo bagna i knieje.
– Wiemy, że najlepsza jest droga północna – przyznał Diderik. – Ale ja świadomie chciałem jechać przez tę dolinę. Moi przodkowie pochodzili z Alvdalen i już od dwóch dni rozpytuję wszędzie o kolebkę rodu, choć jak dotychczas bez rezultatu.
– Ja zaś pragnę wykorzystać czas podróży, by głosić słowo Boże zbłąkanym duszyczkom na pustkowiach – dodał ksiądz Natan. – Ale przemawiałem do głuchych uszu w ostatnich dniach. Ludzie nie chcą słuchać o karze boskiej za grzechy i nie myślą o nawróceniu. Nie chcą też słuchać o mękach piekielnych, bo, jak powiadają, życie na ziemi jest wystarczającą męką.
– Dlaczego zatem nie mówić im o Bożej dobroci i o tym, że Pan wynagrodzi wszystkich, którzy za nim pójdą? – zapytał chłop.
– Oni na to nie zasługują – uciął kapłan. – Dopiero kiedy padną na twarze i będą się wić ze strachu przed straszną karą boską, kiedy będą błagać o odpuszczenie grzechów, dopiero wtedy będę mógł im mówić o raju.
Gospodarz nie powiedział nic więcej, lecz jego poruszające się nerwowo nozdrza świadczyły wymownie o tym, co myśli. Znowu spojrzał pospiesznie na trzeciego z przybyłych, który usiadł w mroku, daleko od pieca. Nie był to człowiek stary, raczej zbyt młody, by mieć już za sobą wojaczkę na krwawych polach bitewnych Europy. Z jego twarzy trudno było wyczytać cokolwiek. Młody, postawny człowiek o rzęsach tak gęstych i ciemnych, że w ich oprawie jego piwne oczy zdawały się niemal jasne.
Diderik Swerd miał jaśniejszą karnację, włosy popielatoblond i zmysłowe wargi; sprawiał wrażenie jakieś dziesięć lat starszego od swego pomocnika. Ubrany był jak przystoi człowiekowi króla, nosił wysokie buty, koronkowy kołnierz i mankiety, krótka kurtka uszyta była z aksamitu”.
Andre ponownie odłożył manuskrypt. Jakim sposobem autorka mogła wiedzieć to wszystko? Nawet szczegóły dotyczące wyglądu! Nie, wiele opisów to po prostu wytwór jej wyobraźni. O takich sprawach legendy na ogół nie mówią. Teraz jednak nikt nie byłby w stanie stwierdzić, co pochodzi z legendy, a co stworzyła autorka.
Nabierał coraz większego przekonania, że autorka rękopisu sama bardzo lubiła opowiadać. A wśród Ludzi Lodu wielu było obdarzonych talentem literackim. Czy to znak, że miała ona w sobie krew Ludzi Lodu?
Była to bardzo niepewna i słabo uargumentowana hipoteza, lecz Andre rozważał ją z przyjemnością. I nabierał coraz większej ochoty, by czytać dalej.
„- A jak macie zamiar dotrzeć do Sveg z doliny Osterdalelven? – zapytał chłop.
– Drogą. Prosto stąd.
– Nie, nie – zaprotestował gospodarz potrząsając głową, jakby chciał ich ostrzec. – Nie wolno panom jechać tą drogą. To narażanie życia. Naprawdę powinniście zawrócić do Mora, póki jeszcze nie jest za późno, i przestać myśleć o lasach rozciągających się pomiędzy naszą doliną a Harjedalen! Nikt żywy stamtąd nie wyjdzie.
– Babskie gadanie! My mielibyśmy się bać? Dwóch wojskowych i kapłan? Myślicie, że lękamy się wilków? Albo niedźwiedzi?
Milcząca dotąd gospodyni spojrzała nań surowo.
– Są tam inne sprawy, których należy się lękać, panie.
– Rozbójnicy?
– Nie ma żadnych rozbójników.
– No, to gdybyście mieli ochotę straszyć nas jakimiś wodnicami albo pokutującymi duszami, czy czymś takim, to możecie dać sobie spokój. Nie jesteśmy przesądni. A w razie czego mamy ze sobą kapłana.
W ten sposób czcigodny Diderik Swerd zdradził się, że myśl o upiorach w zasnutej mgłą krainie na granicy bagien i rzeczywistości nie była mu tak całkiem obca.
– Kapłan może być potrzebny – powiedziała gospodyni. – Ale panien wodnych możecie się nie bać, nie będą się wam naprzykrzać.
– W porządku. Czego tedy powinniśmy się wystrzegać? Chcielibyśmy wiedzieć, żeby nie domyślać się Bóg wie czego.
– Możecie panowie zabłądzić, zejść na manowce – oświadczył krótko gospodarz.
– To nas nie przeraża. Nie jesteśmy wszak dziećmi.
Chłop nie pozwolił sobie przerwać. Mówił dalej tym swoim dialektem Alvsdal, choć starał się, by jego mowa brzmiała jak najbardziej zrozumiale dla obcych.
– To są okolice, gdzie rządzą czary. My sami niechętnie zapuszczamy się w tutejsze lasy. Bo chociaż człowiek myśli, że dobrze zna wszystkie ścieżki, to i tak jakaś niewidoczna siła potrafi zepchnąć wędrowca na szlak, którym nikt nie powinien chodzić.
– Będziemy się kierować podług słońca i obserwować drzewa.
– W głębi lasu nie dostrzeżecie słońca. Wiatr też tam nie dociera, a na pniach drzew nie ma żadnych znaków.
Gospodyni wstała i teraz, gdy zwracała się do swego męża, już nie dbała o to, by obcy ją rozumieli, mówiła swoim dialektem, jednym z najtrudniejszych w Szwecji. Powiedziała mu mianowicie, że znowu zaczęło padać i że ona musi pójść do obory obrządzić bydło. Goście jednak nie pojęli z tego ani słowa.
Chłop skinął głową i kobieta wyszła.
Rozmowa urwała się na chwilę. Diderik Swerd przeciągał się na ławie. Ogień z pieca przyjemnie grzał mu nogi, skarpety zdążyły przeschnąć i odzyskał czucie w stopach. A były to stopy brzydkie, kanciaste, z powykrzywianymi paluchami, teraz także brudne, ale dobrze służyły swojemu panu w nie kończących się marszach, podczas bitew oraz w ciągu długich godzin samotnej warty.
Diderik powoli zapadał w drzemkę, gdy nagle nad jego uchem rozległ się ostry, nieprzyjemny głos pastora:
– No i co tam jest takiego strasznego w tym lesie?
Chłop wlepił w niego oczy.
– Czy wy naprawdę nigdy nie słyszeliście o dziewicach z Vargaby?
– Nie, a cóż to takiego? – zawołał Diderik Swerd. – Słowo ››dziewice‹‹ dla mnie brzmi podniecająco. Jakie one są? Młode i pulchne?
– Od tych dziewic powinni się ichmościowie trzymać z daleka jeśli wam życie drogie. One nie są dla zwyczajnych śmiertelników.
– A zatem jednak strachy i czary?
– Może. A może i nie. Vargaby istnieje naprawdę, a i dziewice z pewnością tam mają. Ale nikt, kto stamtąd nie pochodzi, z dobrej woli tam nie pójdzie.
Pastor z irytacją wydmuchiwał powietrze przez nos.
– No nie, tym razem to już wystarczy! Proszę nam wyraźnie powiedzieć, o co chodzi. Czy w lasach jest jakaś osada?
– Pasterskie szałasy można napotkać wszędzie – zjeżył się chłop. – Osady pewnie też. Ale żadna nie jest taka jak ta.
– Byłeś tam kiedy?, – spytał bez ceregieli posłaniec króla Gustawa.
– Widziałem osadę, to prawda. Jest bardzo ładna.
Otoczona lasami…
– Duża?
– Broń Boże! Osiem czy dziesięć zagród, stłoczonych blisko siebie, nic więcej.
– Muszą się tam chyba żenić ze sobą bliscy krewni. Znasz ludzi z tej osady?
– Nie. Jak panowie słyszycie po naszej mowie, wsie w tej okolicy leżą od siebie daleko.
– No dobrze. Ale dlaczego z tą osadą coś jest nie w porządku?
Gospodarz rozsiadł się wygodniej. Ogień w piecu strzelał co chwila jasnym płomieniem, oświetlając pięknie rzeźbione szafy, cynowe naczynia na półkach i łoże w kącie. Do bogatego domu trafili.