KOBIETA Z PLEMIENIA SIWASZ
Jack London
Gdybym ja była mężczyzną... — Nie wiadomo, co właściwie chciała przez to powiedzieć, ale mężczyźni w namiocie dostrzegli druzgocącą pogardę w jej czarnych oczach.
Tommy, angielski marynarz, zwinął się pod tym spojrzeniem, ale rycerski stary Dick Humphries, rybak z Kornwalii — ongiś bogaty amerykański łowca łososi, spojrzał na nią życzliwie jak zawsze. W swym prostackim sercu zbyt wiele miejsca oddawał kobietom, by brać im za złe, jak mawiał, napady kaprysów lub to, że swym ciasnym umysłem nie mogą objąć całokształtu zagadnienia. Milczeli więc — ci dwaj mężczyźni, którzy trzy dni temu przyjęli do swego namiotu na pół zamarzniętą kobietę, ogrzali ją, nakarmili i uratowali jej dobytek przed indiańskimi tragarzami. To ostatnie kosztowało sporo dolarów, nie mówiąc już o tym, że musieli uciec się do zbrojnej demonstracji: Dick Humphries zmrużywszy oko celował z winchestera, gdy Tommy według własnej oceny dzielił zapłatę między tragarzy. Nie było to nic wielkiego samo przez się, ale wiele znaczyło dla kobiety, która samotnie na własną rękę podjęła desperacką wyprawę podczas równie desperackiej gorączki złota w Klondike roku 1897. Mężczyźni mieli po uszy własnych kłopotów, patrzyli więc krzywym okiem na samotną kobietę porywającą się do walki z trudami arktycznej zimy.
— Gdybym ja była mężczyzną, wiedziałabym, co zrobić — powtórzyła Molly ciskając gromy oczami, a w tych słowach wyraził się cały hart ducha pięciu pokoleń rodowitych Amerykanów.
W ciszy, która potem zapadła, Tommy wepchnął blachę z grzankami do yukońskiego piecyka i dorzucił świeżego drzewa na ogień. Ciemny rumieniec wystąpił mu na twarz pod ogorzałą cerą, a gdy się pochylił, widać było, że nawet kark mu spąsowiał. Dick przepychał trójkątną marynarską igłę przez rozdarte rzemienie, jak zawsze dobroduszny i ani trochę nie poruszony wybuchem kobiecości, która lada chwila miała się rozszaleć w targanym przez burzę namiocie.
— No i gdyby pani była mężczyzną, to co? — zapytał głosem pełnym dobroci. Przestał szyć na chwilę, bo trójkątna igła ugrzęzła w mokrej skórze.
— Byłabym mężczyzną. Założyłabym plecak i ruszyła w drogę. Nie siedziałabym w obozie, gdy Yukon lada dzień zamarznie, a bagaże są zaledwie wpół drogi. A wy... wy jesteście mężczyznami i siedzicie tutaj założywszy ręce, boicie się odrobiny wiatru i wilgoci. Powiem wam w oczy: amerykańscy mężczyźni są z innej gliny. Oni poszliby do Dawson, nawet gdyby musieli przejść przez piekło. A wy... wy... chciałabym być mężczyzną.
— Bardzo się cieszę, droga pani, że pani nim nie jest. — Dick Humphries zaciągnął supeł żaglowego szpagatu wokół ostrza igły i przepchnął je paroma zręcznymi obrotami i jednym szarpnięciem,
Nagły poryw wichury z groźnym warknięciem uderzył w przelocie o namiot, a śnieżna, mokra krupa gniewnie i ostro zabębniła po cienkim płótnie. Zdławiony u wylotu dym buchnął przez drzwi pieca niosąc ze sobą gryzący zapach palonej jedliny.
— Mój Boże! Czemu kobieta nie potrafi być rozsądna? — Tommy uniósł głowę znad gęstych kłębów dymu i spojrzał na Molly załzawionymi oczami.
— A czemu mężczyzna nie potrafi być męski?
Tommy zerwał się z przekleństwem, które na pewno przeraziłoby kobietę słabszego serca, szarpnął twardy węzeł i odrzucił na bok wejściowe płachty namiotu.
Cała trójka wyjrzała na zewnątrz. Widok nie był krzepiący. Kilka przemoczonych na wskroś namiotów tworzyło żałosny pierwszy plan, nieco dalej zalany wodą teren opadał w dół i przechodził w wąską gardziel, w której pienił się górski potok. Tu i tam karłowate jodełki, lękliwie czepiające się korzeniami wątłej warstwy aluwialnego pokładu, świadczyły o bliskości granicy lasów. Dalej, na przeciwległym stoku, za nieprzerwaną zasłoną deszczu, martwą bielą majaczyły kontury lodowca. Na oczach tych trojga — jego potężne czoło spełzło teraz poruszone jakimś wewnętrznym wstrząsem, a towarzyszące temu ochrypły grzmot i huk zagłuszały złowieszczy głos burzy. Molly mimo woli cofnęła się przerażona.
— Patrz, kobieto! Patrz uważnie. Trzy mile przez samą paszczę burzy do Jeziora Krater, poprzez dwa lodowce, po oślizłych skałach i po kolana w huczącej rzece! Patrz, ty Amerykanko! Tam masz swoich Amerykanów! — Tommy gniewnym ruchem ręki wskazał na walczące z burzą namioty. — Amerykanie, najrodowitsi z rodowitych. Czy są na szlaku? Czy choć jeden z nich zarzucił plecak na ramiona? A ty chcesz uczyć nas, mężczyzn, co mamy robić! Patrz, mówię!
Nowy olbrzymi zwał lodowca runął w dół. Wiatr wpadł przez uchyloną płachtę i wydął ściany namiotu, który zakołysał się jak wielki balon targany na uwięzi. Dym zawirował wokół ludzi, a śnieżne krupy zacięły ich mocno. Tommy szybko związał skrzydła płachty i wrócił do swej łzawiącej oczy roboty przy piecu. Dick Humphries rzucił w kąt wiązkę naprawionych rzemieni i zapalił fajkę. Nawet Molly, na razie, została przekonana.
— Ale tam są moje sukienki — niemal zaszlochała, bo nagle kobiecość wzięła w niej górę. — Leżą na samym wierzchu skrytki z zapasami i zniszczą się. Mówię wam, że się zniszczą!
— No, no — rzekł Dick, gdy zamarła ostatnia drżąca sylaba tego lamentu. — Nie przejmuj się tym, mała kobietko. Mógłbym być twoim stryjem, a poza tym mam córkę starszą od ciebie. Zobaczysz, wystroję cię w piękne fatałaszki, gdy dojdziemy do Dawson, nawet gdyby mnie to miało kosztować ostatniego dolara.
— Gdy dojdziemy do Dawson! — rzekła z nagłym nawrotem pogardy w głosie. — Przedtem zgnijecie po drodze. Utoniecie w kałuży.
Wy... wy... Anglicy — cisnęła im w twarz.
Ostatnie słowo, dynamiczne, mocne, wyczerpało do cna zapas jej obelg. Jeśli to nie poruszy tych ludzi, cóż ich poruszy? Tommy zaciął zęby, lecz kark znów mu spąsowiał. Dickowi spojrzenie zupełnie zmiękło. Miał przewagę nad Tommym, bo kiedyś już był żonaty z białą kobietą,
W pewnych warunkach krew pięciu czysto amerykańskich pokoleń nie jest wygodnym dziedzictwem. A pośród tych warunków można wymienić pobyt pod jednym dachem z najbliższymi krewnymi. Ci mężczyźni byli Brytyjczykami: ich przodkowie i jej przodkowie walczyli ze sobą na morzu i na lądzie. I nieraz jeszcze będzie walczyć ze sobą ich potomstwo. W Molly odezwał się głos przodków, bo mimo że była tylko nowoczesną kobietą, cała wspaniała przeszłość tętniła w jej żyłach. To nie sama Molly Travis naciągnęła gumowe buty, włożyła płaszcz i plecak, to widmowe ręce dziesięciu tysięcy jej przodków mocno zacisnęły sprzączki. Przodków, którym zawdzięczała kwadratową szczękę i stanowczy wyraz oczu. Ona, Molly Travis, chciała zawstydzić tych Anglików; a tamte niezliczone cienie gwarantowały zwycięstwo plebejskiej rasie.
Mężczyźni nie oponowali, tylko Dick doradził Molly, aby włożyła jego marynarską kurtkę, bo jej płaszcz przy takiej pogodzie niewiele więcej był wart od zwykłego papieru. Ale tak pogardliwie parsknęła na znak swojej niezależności, że całą uwagę poświęcił fajeczce. Palił gorliwie, póki Molly nie umocowała z zewnątrz wejściowych płacht namiotu i nie pobrnęła przez błoto i wodę.
— Myślisz, że jej się uda? — zapytał Dick i choć twarz miał obojętną, z głosu przebijało wzruszenie.
— Czy jej się uda? Jeżeli nawet wytrzyma nacisk wichury, zanim dotrze do skrytki, to — nie mówiąc już o innych trudnościach — przemarznie na kość i zwariuje. Wytrzymać? Postrada zmysły. Znasz to dobrze z własnego doświadczenia. Żeglowałeś przecież wokół Hornu. Wiesz, co znaczy stać na marsa rei w samym sercu burzy, gdy lodowaty śnieg i obmarznięte płótno biją cię w twarz, aż wreszcie gotów jesteś wszystko rzucić i rozpłakać się jak dziecko. Suknie? Nie zdoła nawet odróżnić wiązki spódnic od patelni do przemywania złota lub od imbryka.