Szczęście mi dopisało. Z miejsca zabrałem rywalowi wiatr z żagli. Chciałem wziąć Tilly do łodzi, popłynąć ku Wyspie Wrangla, poczekać aż burza się przewali i w ten sposób go wykiwać. Ale nie mogłem jej tak łatwo namówić. Mieszkała z jakimś wujem — opiekunem, a ten wuj lada chwila miał wyciągnąć kopyta na gruźlicę czy jakąś inną chorobę płuc. Było mu raz lepiej, raz gorzej, a ona nie chciała go opuścić, póki nie zemrze. Tuż przed odjazdem zajrzałem do ich wigwamu, by się zorientować, jak długo jeszcze stary pociągnie. Nicpoń obiecał ją wodzowi i ledwie na mnie spojrzał, dostał krwotoku ze złości.
„Wróć, Tommy, i zabierz mnie” — mówiła Tilly, kiedy żegnaliśmy się na brzegu. „Dobrze — powiedziałem. — Wrócę na twój pierwszy znak”. I całowałem ją jak biały człowiek i kochanek, aż zaczęła cała drżeć niby rozdygotany liść osiny. A ja tak straciłem głowę, że o mały włos nie poszedłem wyprawić starego na tamten świat.
Popłynąłem więc ku Wyspie Wrangla, minąłem St. Mary i dotarłem aż do Wysp Królowej Charlotty, handlując, rozwożąc whisky I zawijając do każdej dziury. Zima już nastała mroźna i ostra. Właśnie wróciłem do Juneau, kiedy Tilly dała mi znak. „Przyjeżdżaj” po wiedział chłop, który przyniósł wiadomość. „Killisnoo mówi: przyjeżdżaj zaraz”. „Co się stało?” zapytałem. „Wódz George” powiedział. „Potlatch. Killisnoo klootch”.
Droga była ciężka... Toku z wyciem dął z północy, słone bryzgi zamarzały, ledwie dotknęły pokładu, a stary szlup i ja pchaliśmy się przez najgorsze piekło, by przebyć sto mil do Dyea. Gdy wyruszałem, moja załoga składała się z jednego krajowca-wyspiarza, zmyło go jednak z dziobu w połowie drogi. Zawróciłem i trzy razy przeciąłem kurs, ale nie było po nim ani śladu.
— Pewnie kurcz go złapał z zimna — podsunął Dick, przerywając na chwilę opowiadanie Tommy'ego i rozwieszając jedną ze spódnic Molly dla przesuszenia — i poszedł na dno jak kawał ołowiu.
— Też tak myślę. Dojechałem więc sam i gdy wieczorem po ciemku znalazłem się w Dyea, byłem na pół żywy. Przypływ mi sprzyjał, toteż przybiłem wprost do brzegu w bezpieczne ukrycie. Nie przedostałbym się nawet o cal dalej, bo słodka woda zupełnie zamarzła. Fały i bloki tak obrosły lodem, że nawet nie usiłowałem opuścić grota lub kliwra. Przede wszystkim napocząłem część ładunku łyknąwszy porządnie czystego spirytusu, a potem, zostawiając wszystko gotowe do drogi, okryłem się kocem i popędziłem przez równinę ku obozowisku Siwaszów. Nie było wątpliwości — szykował się wielki festyn. Indianie z plemienia Chilcat stawili się jak jeden — psy, dzieci i kanoe — nie mówiąc o „Psich Uszach”, „Małych Łososiach” i członkach misji. Zebrało się ich wszystkich co najmniej pięciuset, by uczcić ślub Tilly, i żadnego białego człowieka w promieniu dwudziestu mil.
Nikt na mnie na zwrócił uwagi, bo koc zarzucony na głowę zakrywał mi twarz, toteż brnąc po kolana wśród dzieci i psów, przepchnąłem się do pierwszego szeregu widzów. Ceremonia miała się odbyć na wielkiej polanie pośród drzew, w jasnym blasku wielkich ognisk, na śniegu ubitym mokasynami w masę tak twardą, jak portlandzki cement. Stanąłem obok Tilly obwieszonej paciorkami i ubranej w jakieś pąsowe wspaniałości, akurat naprzeciw wodza George'a i całej starszyzny. Szamanowi pomagali w ceremonii wielcy szamani innych plemion i dreszcz mną wstrząsnął na widok ich diabelskich sztuczek. Złapałem się na myśli, co by też powiedzieli ludzie z Liverpoolu, gdyby mnie teraz zobaczyli. Pomyślałem też o blondynce Gussie, której brata po mym pierwszym rejsie sprałem na kwaśne jabłko za to, że nie chciał, by jego siostra chodziła z marynarzem. I z Gussie przed oczami patrzyłem na Tilly. Dziwny jest ten świat — dumałem — człowiek wstępuje na drogi, o których się jego matce nie śniło, gdy go trzymała przy piersi.
Ale do rzeczy... W największym rozgwarze, kiedy huczały bębny ze skór morsów i śpiewali szamani, szepnąłem Tilly: „Czy jesteś gotowa?” Wielki Boże! Nawet nie drgnęła, kątem oka na mnie nie spojrzała. Twarz miała zupełnie nieruchomą. „Wiedziałam” odparła głosem równym i spokojnym jak cichy przybój w pełni księżyca. „Gdzie?” „Wysoki brzeg na skraju lodu” odszepnąłem. „Biegnij na pierwszy mój znak”.
Czy już mówiłem, że psów było tam co niemiara? Mówię ci — co niemiara. Tu, tam, wszędzie było ich pełno. Ledwie oswojone wilczyska, nic innego, bo kiedy rasa się degeneruje, Indianie pozwalają sukom parzyć się w lesie z wilkami. Te psy są strasznie złe. Tuż przed czubkiem mego mokasyna leżało takie potężne zwierzę, a przy piętach — drugie. Szybkim ruchem zgiąłem ogon pierwszego, aż coś chrupnęło. Gdy miał już kłapnąć zębami, tam gdzie przed chwilą była moja ręka, chwyciłem za kark drugiego psa i wsunąłem mu go w paszczę. „Uciekaj!” krzyknąłem do Tilly.
Wiesz, jak te psy się gryzą. W jednej chwili szalała ich cała setka. Kotłowały się, szarpały i rozdzierały na sztuki. Dzieci i kobiety pryskały na wszystkie strony, wszyscy potracili głowy. Tilly wyśliznęła się z tłumu, ja pobiegłem za nią. Ale kiedy obejrzałem się za siebie na skraju ciżby, diabeł we mnie wstąpił. Odrzuciłem koc i wróciłem.
Tymczasem rozdzielono zwierzęta i zapanował jaki taki porządek. Nikt jednak nie stał na swoim miejscu, nie połapano się więc, że Tilly uciekła. „Witaj!” zawołałem chwytając George'a za rękę. „Niech dym waszych uczt wznosi się często, a Stickowie na wiosnę przywiozą wam wiele skór”.
Jak Boga kocham, czy uwierzysz, Dick? — on się ucieszył na mój widok! był górą, żenił się z Tilly. Okazja do nadymania się i wywyższania nade mną. Wiadomość, że szaleję za dziewczyną, rozeszła się po obozowiskach, toteż moja obecność na ślubie łechtała jego ambicję. Teraz, gdy już odrzuciłem koc, wszyscy mnie poznali, zaczęli się więc śmiać i chichotać. Było z czego, a ja jeszcze dolałem oliwy do ognia udaną naiwnością.
— Co się tu dzieje? — zapytałem. — Kto się żeni?
— Wódz George — odrzekł szaman, z szacunkiem schylając się w ukłonie przed wodzem.
— Słyszałem, że ma już dwie żony.
— Bierze... trzecią — i znów się skłonił.
— Och! — rzekłem i odwróciłem się, jakby mnie to nic nie obchodziło.
Ale na tym nie koniec, bo wszyscy zaczęli wyśpiewywać: „Killisnoo! Killisnoo!”
— Co Killisnoo? — zapytałem.
— Killisnoo, klootch wodza George'a — pletli. — Killisnoo klootch. Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem na niego. Skinął głową i wypiął dumnie pierś.
— Killisnoo nie będzie twoją żoną — powiedziałem uroczyście. — Nie będzie twoją żoną — powtórzyłem. Ciemna krew uderzyła mu do twarzy, sięgnął po nóż wiszący u pasa.
— Spójrz! — zawołałem stając w malowniczej pozie. — Jestem wielkim czarownikiem. Zobacz moje czary.
Ściągnąłem rękawice, zakasałem rękawy i zrobiłem kilka magicznych ruchów w powietrzu.
— Killisnoo! — wołałem. — Killisnoo! Killisnoo!
Robiłem swoje zaklęcia, które coraz bardziej przerażały Indian. Wpatrywali się we mnie i nie mieli nawet czasu zauważyć, że Tilly gdzieś znikła. Znów przywołałem ją trzy razy — odczekałem chwilę — i znów trzykrotnie powtórzyłem wezwanie. Wszystko po to, by wywołać tajemniczy nastrój i podniecić tłum. Wódz nie mógł zrozumieć, o co mi chodzi, chciał przerwać te błazeństwa, ale szamani powiedzieli mu, żeby poczekał, bo oni przejrzą moje zaklęcia i prześcigną mnie, czy coś w tym rodzaju. A poza tym nicpoń był zabobonny i pewnie trochę się bał czarów białego człowieka.
Potem przywołałem Killisnoo głosem przeciągłym i wabiącym niczym wycie wilka, aż kobiety dostały drgawek, a mężczyźni sposępnieli.