— Patrzcie! — skoczyłem naprzód wskazując palcem na gromadkę kobiet, bo łatwiej oszukać kobiety niż mężczyzn. — Patrzcie! — i uniosłem palec w górę, jakbym wiódł nim za lotem ptaka. Wznosiłem palec wyżej, coraz wyżej nad głową, a oczami wiodłem za tym ptakiem, póki mi nie zginął gdzieś w niebie.
— Killisnoo — powiedziałem patrząc na wodza i znów wznosząc palec w górę. — Killisnoo.
— Jak Boga kocham, Dick, złapali się na ten kawał. Co najmniej połowa z nich widziała Tilly znikającą w powietrzu. Pijali moją whisky w Juneau i ręczę ci, że widywali jeszcze dziwniejsze rzeczy. Czemu więc nie mogłem dokazać podobnego cudu, ja, który sprzedawałem złe duchy zamknięte w butelkach? Parę kobiet krzyknęło przeraźliwie. Ludzie w gromadkach zaczęli szeptać. Skrzyżowałem ramiona, głowę podniosłem wysoko, a oni coraz dalej odsuwali się ode mnie. Czas był uciekać. „Łapcie go!” krzyknął George. Kilku Indian skoczyło ku mnie, ale szybko obróciłem się w miejscu, rękami zrobiłem parę magicznych ruchów, jakbym chciał ich wysłać w ślad za Tilly, i wskazałem palcem w górę. Dotknąć mnie? Za żadne skarby świata. Wódz zachęcał ich, ale stali jak wryci. Wtedy sam spróbował mnie chwycić, powtórzyłem jednak nieme zaklęcia i cała jego odwaga prysła.
— Niech wasi szamani zrobią taki cud, jak ja tej nocy — powiedziałem. — Niech przywołają Killisnoo na ziemię z nieba, dokąd ją wysłałem. — Ale szamani znali swoje możliwości. — Niech żony rodzą wam synów tak obficie, jak łososie składają ikrę — powiedziałem zabierając się do odejścia — i niech, wasze totemy długo stoją w tym kraju, a dym waszych obozowisk wiecznie bije w niebo.
Ale gdyby te huncwoty mogły mnie widzieć, jak zaraz po wyrwaniu się od nich puściłem się pędem ku łodzi, jak biegłem potykając się na nierównościach terenu, pomyśleliby, że własne czary mnie gonią. Tilly rozgrzewała się odłupywaniem lodu z łodzi i była gotowa do drogi. Wielki Boże! Jakże pędziliśmy na skrzydłach wiatru! Taku wiał nam w plecy, a lodowate fale zalewały łódź przy każdym podmuchu. Zadrejowaliśmy wszystkie otwory, ja sterowałem, Tilly odłupywała lód i tak żeglowaliśmy pół nocy, aż wreszcie przybiliśmy do wyspy Porcupine. Tu z trudem wywlekliśmy szlup na piasek. Koce zamokły, a Tilly musiała suszyć zapałki na własnej piersi.
Myślę więc, że znam się trochę na kobietach. Siedem lat przeżyliśmy jak mąż i żona na morzu raz burzliwym, raz spokojnym. A potem — umarła w samym środku zimy, przy porodzie, na stacji Chilcat. Do ostatka trzymała mnie za rękę, gdy lód coraz wyżej piął się po wewnętrznej stronie drzwi i grubą powłoką pokrywał wąskie szczeliny okien. Na zewnątrz — samotne wycie wilka i Cisza, wewnątrz — śmierć i Cisza. Nigdy jeszcze nie słyszałeś Ciszy, Dick, i nie daj ci Bóg, byś ją miał słyszeć, gdy śmierć jest obok ciebie. Słyszeć? Tak, słyszeć, że oddech gwiżdże jak syrena, a serce bije jak fala przyboju.
Siwaszka, ale kobieta. Biała, Dick, biała na wskroś. Tuż przed śmiercią powiedziała mi: „Zachowaj moją pierzynkę, Tommy, miej ją zawsze ze sobą”. Przyrzekłem jej. A wtedy otworzyła oczy rozszerzone bólem. „Byłam ci dobrą żoną, Tommy, i dlatego chcę, żebyś mi obiecał... obiecał... — słowa grzęzły jej w gardle — że gdy się ożenisz, ożenisz się z białą kobietą. Już nie z Siwaszka, Tommy. Ja wiem. Teraz jest pełno białych kobiet tam, w Juneau. Ja wiem.
Biali nazywają cię «mężem Indianki», wasze kobiety odwracają się od ciebie na ulicy, a ty nigdy nie chodzisz do ich chat, jak inni mężczyźni. Czemu? Bo masz żonę Siwaszkę. Czy nie tak? I to jest ile. Dlatego umieram. Obiecaj mi. Pocałuj mnie na przyrzeczenie”. Pocałowałem ją i zasnęła szepcąc: „Teraz dobrze”. Przy samym końcu, tuż przed śmiercią, gdy przyłożyłem ucho do jej warg, zdobyła się jeszcze na ostatnie słowa: „Pamiętaj, Tommy, pamiętaj o mojej pierzynce”. A potem umarła, w porodzie, tam na stacji Chilcat.
Namiot przechylił się i niemal rozpłaszczył pod gwałtownym porywem wiatru. Dick napchał fajeczkę, gdy Tommy zaparzył herbatę i odstawił ją do powrotu Molly.
A cóż ta dziewczyna o pałających oczach i jankeskiej krwi? Oślepiona, padając, czołgając się na czworakach, duszona podmuchami wichury, wlokła się w stronę namiotu. Wiatr z całą wściekłością targał pękatym tłumokiem u jej ramion. Wreszcie słabo szarpnęła zasznurowanymi połami namiotu, ale rozwiązali je dopiero Tommy i Dick. Wtedy wszystkie siły ducha włożyła w ostatni wysiłek: weszła do namiotu i padła wyczerpana na ziemię.
Tommy rozwiązał rzemienie i zdjął tłumok z jej ramion. Gdy go podniósł, rozległ się metaliczny brzęk garnków i patelni. Dick nalewając whisky w kubek zatrzymał się na wystarczająco długą chwilę, by porozumiewawczo mrugnąć do Tommy'ego. Tommy odpowiedział mrugnięciem. Jego usta złożyły się do słowa: „suknie”, ale Dick z wyrzutem potrząsnął głową.
— Masz, mała kobietko — powiedział, gdy Molly wypiła whisky i nabrała nieco sił. — masz tu trochę suchej odzieży. Właź w nią. Wychodzimy, bo trzeba wbić parę dodatkowych kołków dla wzmocnienia namiotu. Gdy się przebierzesz, zawołaj nas i zjemy obiad. Huknij, gdy będziesz gotowa.
— Mówię ci, Dick, to ją utemperuje do końca podróży — rzucił Tommy, gdy przykucnęli pod osłoną namiotu.
— Tak, ale ten temperament, ten hart ducha to właśnie jej ratunek — odparł Dick uchylając głowę przed chmurą śnieżnych krup., którymi wiatr cisnął w nich zza rogu namiotu. — Hart taki jak twój i mój, Tommy, jaki przed nami miały nasze matki.