Perry wyglądał na rozbawionego.
– Wtedy, gdy biorę sprawę. W pana przypadku trudno mi to ocenie, gdyż nie powiedział pan jeszcze ani słowa.
– Nie powiem ani' słowa, dopóki się nie dowiem, czy pan mnie reprezentuje.
– Do diabła! – Perry wstał. – Proszę mi dać swój portfel.
Jarl podał mu portfel, Perry wyjął z niego zniszczoną pięciodolarówkę i położył na biurku.
– Przyjąłem pieniądze i teraz już pana reprezentuję. Ostrzegam jednak, że jeśli będzie pan nadal zwlekał z przedstawieniem mi sprawy, wyciągnę z pana ostatnie oszczędności.
– Znam wysokość honorarium. Zapłacę podwójnie.
– Do diabła z pieniędzmi! Zacznie pan mówić?
Znów nie mógł zacząć. Schylił się, podniósł zniszczoną aktówkę i wyjął z niej stos papierów, gromadzonych przez siedem tygodni nie przespanych nocy. Było to wszystko, co mógł zrobić.
Wycinki prasowe w ogromnej ilości. Rozwód Sary był sprawą publiczną. Niezliczone fotografie ukazywały kobietę z włosami do ramiom i przerażonymi oczami. Było też duże zdjęcie Kipa, wyglądającego na zadbanego i szczęśliwego w ramionach ojca. Wszystkie artykuły potępiały Sarę.
Jarl czytał to niezliczoną ilość razy. Gdyby Perry go poprosił, mógłby z pamięci cytować sprawozdania sądowe, ale prawnika to nie interesowało.
Na samym dnie aktówki znajdowała się mała, niepozorna karteczka. Po wystąpieniu o rozwód Sara zabrała Kipa do psychologa. Jego świadectwo zostało uznane za stronnicze i odrzucone. Jarl postarał się jednak o uzyskanie tego krótkiego opisu stanu emocjonalnego Kipa.
Perry spędził ponad pól godziny, przeglądając to wszystko w milczeniu. Tylko na początku rzuci! dwa słowa:,,Cóż – Chapmanowie". Jarl widział zainteresowanie w jego oczach. W końcu Perry przestał przerzucać papiery, odchylił się do tylu i uśmiechnął do Jarla.
– Mówiąc łagodnie, Hendriks – powiedział – ta kobieta ma poważne kłopoty.
W środy Jarl zamykał sklep o siódmej. Chodząc pomiędzy półkami przypomniał sobie słowa Perry'ego.
– Znam sędziego. Wiem, że można go kupić, ale nikt nie jest w stanie tego udowodnić. Nie miej złudzeń, Hendriks.
Sprawdził system alarmowy, wyłączył światła i przeszedł do biura. Wziął marynarkę i zgasił ostatnie lampy. Wciąż wracały do niego słowa prawnika.
– Musimy zacząć od rozeznania, jakie zarzuty można jej postawić. Chciałbym, żeby to było tylko nieprzestrzeganie postanowień związanych z ustaleniem prawa rodzicielskiego, bo jeśli zdołają udowodnić, że chłopiec jest u niej, może być oskarżona o porwanie.
Pada! deszcz. Nocą życie w Pontiac zamierało. Czekając na światłach włączył kierunkowskaz. Żeby dotrzeć do domu, powinien skręcić w prawo. Kilka minut jazdy i byłby na miejscu. Jednak gdy światła się zmieniły, ruszył prosto przed siebie. W głowie wirowała tylko jedna myśl. Porwanie.
Żołądek skręcał się z głodu. Nie pamiętał, czy jadł coś dzisiaj. Nie pamiętał też, kiedy ostatnio j przespał noc.
Zjechał na dwupasmową autostradę, zostawiając w tyle światła miasta. Na północ od Pontiac rozciągało się mnóstwo jezior, nad którymi setki turystów zbudowało letnie domki. Najbezpieczniejszą szybkością na tej trasie było sześćdziesiąt kilometrów, ale wskazówka na liczniku Jarla wahała się w granicach dziewięćdziesięciu pięciu.
– Niech pan przestanie myśleć swoimi kategoriami, Hendriks. To, co jest słuszne, często nie ma znaczenia dla sądu. Chapmanowie nadal mają pieniądze, a ona nie ma niczego, co mogłoby to przebić.
Wskazówka na liczniku zbliżała się do setki.
– Musi pan pojąć, kto naprawdę jest jej wrogiem. To nie były mąż, tylko jego rodzice. Mają władzę i prasę na swoich usługach. Jeżeli zechcą zatrzymać wnuka, przekupią całe Detroit, by to osiągnąć. Sara nie stanowi dla nich zbyt trudnej przeszkody.
Jarl jechał wzdłuż jeziora. Autostrada opustoszała. Potrząsnął głową, próbując odpędzić zmęczenie, ale niewiele to pomagało. Wreszcie dotarł do żwirowanej drogi, prowadzącej do jego domku. Przejechał obok, kierując się w stronę jeziora. Wyskoczył na brzeg i ściągając nerwowo pokrowiec szybko odcumował łódź. Skierował ją w stronę wyspy. Nie dostrzegał świateł, ale nie było w tym nic niezwykłego, gdyż minęła dziesiąta.
Miał wszystkiego dosyć. Był zwykłym człowiekiem. Jego codzienne życie nie obfitowało w nadzwyczajne wydarzenia. Nie pragnął ich zresztą. Cenił sobie domowe zacisze i spokój. Potęga Chapmanów nie robiła na nim wrażenia. Nigdy nie dążył do bogactwa ani rozgłosu. Wciąż wierzył, że prawda powinna być silniejsza od władzy.
Zacumował łódź i ruszył ścieżką między drzewami. Znał tę drogę na pamięć. Szedł szybko. Bardzo szybko.
Znów powracało słowo „porwanie''. Czuł się wyczerpany, przestraszony, winny i wściekły. Mężczyzna kochający kobietę robi to, co jest dla niej dobre. Wszystko inne nie ma sensu. Sara potrzebowała bohatera, a miała Dawida, który próbuje pokonać Goliata nawet bez procy i kamienia.
Żółte światło sączyło się z okien kuchni. Jarl wszedł na werandę i ostrożnie otworzył drzwi. Nie chciał obudzić Kipa. Tak naprawdę to nie wiedział, czego chciał. Tyle czasu minęło, odkąd widział Sarę.
W dużym pokoju było ciemno. Jarl zrzucił przemoczoną marynarkę i usłyszał, jak Sara krząta się w kuchni. Śpiew zdecydowanie nie był jej najmocniejszą stroną.
Siedem tygodni udręki i tęsknoty poszło w niepamięć, kiedy patrzył w stronę kuchennych drzwi. Wewnątrz panował nieopisany bałagan, tak typowy dla Sary. Cale pomieszczenie przepełnione było wonią pomidorów i tak rozgrzane, że trudno było oddychać. Sara pochylała się nad książką kucharską, studiując coś uważnie. Była bosa, ubrana w ogromny męski podkoszulek, rozczochrana i spocona.
– Idiotka – oznajmiła głośno. Uśmiechnął się z rozbawieniem słysząc, jak ocenia swoje możliwości zrozumienia zawartych w książce przepisów.
– Saro?
Odwróciła się do niego. Była zaczerwieniona i miała podkrążone oczy. Gdy tak na – niego patrzyła w milczeniu, uznał, że wszystko, co zrobił w jej sprawie, miało jednak sens.
– Do diabla, nie powinieneś tu być – wyszeptała i zawahała się na moment, po czym rzuciła się w jego kierunku.
Przytulił ją niezgrabnie do siebie. Pachniała pomidorami i potem, ale to nie miało znaczenia. Pocałowała go mocno. Nierówny rytm jej serca powiedział mu wszystko o tych siedmiu tygodniach samotności. Podniosła głowę.
– Jesteś cały mokry – upomniała go – a dziś jest środa, obłąkańcze.
Wiedział również i to, że rano powinien otworzyć sklep, ale najbardziej liczyło się, że tak bardzo chciała, żeby był z nią tutaj. Mówiły mu to jej oczy, ręce i usta.
Cofnęła się i w jej oczach pojawiło się zmieszanie, kiedy uświadomiła sobie, że zdradziła się ze swoimi uczuciami. Podniosła rękę do włosów.
– Nie możesz tu być. Myślałam, że nigdy nie wrócisz. Po czym dodała tak rozbrajająco po kobiecemu: – Jak mogłeś zrobić mi to teraz? Wyglądam okropnie.
– Rzeczywiście – zgodził się.
– A ty jeszcze gorzej. Wyglądasz na całkowicie wyczerpanego. – Pogłaskała go po policzku. – Musisz o siebie zadbać.
– Muszę.
– Lepiej niż dotychczas.
Za wszelką cenę usiłowała się nie rozpłakać.
– Jak się ma Kip?
– Przyniósł mi dzisiaj węża. Jak te okropieństwa dostały się na wyspę?
Uwielbiał tę jej nerwową paplaninę. Na moment zapadła cisza i obydwoje próbowali wrócić do rzeczywistości. Sara bezradnie machnęła ręką.
– Potworny bałagan. Nie mogę dać sobie z tym rady.
– Nie żartuj.
Nagle w desperackim geście uniosła do góry dłonie.
– Jarl, nie mogę przerwać, wekuję pomidory. Czuł to od momentu wejścia do domu, lecz nie pociągała go zupełnie perspektywa uczestniczenia w tym. Tak długo za nią tęsknił i pragnął jej teraz, lecz zamiast pieszczot zaczął obierać pomidory. Sara kręciła się wokół, nieustannie paplając i robiąc jeszcze większy bałagan.