– Proszę posłuchać, zdaję sobie sprawę, że nie wyglądam na sympatyczną sąsiadkę, ale próbuję to panu wytłumaczyć. Nie lubimy gości. My…
– Chyba nie jesteście tu od dawną. – Spojrzał poza nią. Za gąszczem karłowatych drzew dostrzegł zarys dużego, ciemnego budynku. Nie był to dom mieszkalny, kiedyś mógł tu być klub lub kawiarnia. Dwupiętrowa ruina zbudowana była z drewnianych bali. Brakowało kilku okien, a w niektórych widać było potłuczone szyby. Połamane gonty zwisały z dachu, a wysokie chwasty gęsto porastały teren, aż do samej werandy.
– Mam nadzieję, że nie mieszka tu pani tylko z dzieckiem – powiedział Jarl. – Sporo tu roboty. Od dawna hoduje pani gołębie?
– Nie!
Jego spojrzenie przeniosło się z powrotem na nią.
– Ten ptak, którego wczoraj ratowałem, musi należeć do pani.
– Nie hoduję ptaków!
. Nieźle kłamała, pomyślał. Wyprężyła się, wciskając palce w przednie kieszenie spodni i gest ten zwrócił uwagę Jarla na jej piersi. Mieściły się w dolnej granicy jego ulubionych rozmiarów, ale było coś niepokojącego w długiej szyi i w tym, jak czerwona tkanina układała się na małych wzgórkach. Kobieta była bardzo delikatna, w sam raz do letnich wiatrów, dżinu z tonikiem, leniwych flirtów i koronek.
Wyglądała jak łagodna, uprzejma dama, lecz nie miał wątpliwości, że rzuciłaby się na niego, gryząc i drapiąc, gdyby ją wystraszył. Ją albo chłopca. Może właśnie dlatego nie mógł odejść. To był zwykły poranek. On był zwykłym, nieszkodliwym intruzem. Mała wysepka nie była siedliskiem kryminalistów ani terrorystów. Co ją tak przeraziło, że zareagowała na obcego, jakby był potworem?
– Chyba przestraszyłem małego – przyznał pogodnie. – Nie zamierzałem. Większość dzieciaków, patrząc na mnie, szybko się orientuje, że nie jestem tym groźnym typem obcego, którego należy unikać. – Ukryte w tych słowach przesłanie było zupełnie jasne, ale kobieta znów powiedziała to, co przedtem.
– Panie Hendriks, proszę odejść!
– Jarl – poprawił ją uprzejmie.
– Wydaje mi się, że pani mnie nie słucha. Proszę o to, chociaż zapomniałam naładować broń…
Musiał ją poprawić.
– Nigdy w życiu nie ładowała pani broni.
– …więc może odniósł pan wrażenie, że nie mówię poważnie. Mówię bardzo poważnie. Nie chcę tutaj ani pana, ani kogokolwiek innego. To moja wyspa. Nie widział pan zakazu wstępu?
Skinął głową.
– Widzę, że ma pani prądnicę – rozejrzał się dookoła. – Żadnych drutów elektrycznych ani telefonicznych. Ale zupełnie kiepsko byłoby tu żyć bez prądnicy.
– Panie Hendriks!
– Jarl – jeszcze raz ją poprawił i znów wyciągnął rękę. – Dlaczego nie uporamy się z tym uściskiem ręki. Ciągle nie wiem, jak pani na imię.
– Sara – Wyrzuciła z siebie z twarzą czerwoną z irytacji. Potem szybciej niż rozzłoszczona kotka wyciągnęła rękę i natychmiast ją wycofała. – Ma pan swój uścisk dłoni. Pójdzie pan wreszcie?!
Jej dłoń była mała, miękka, wilgotna ze zdenerwowania i strachu, niezależnie od tego, jak bardzo kobieta starała się sprawiać wrażenie chłodnej i opanowanej.
– Wokół jeziora znajduje się nie więcej niż pół tuzina domów. Pewnie nikt nie będzie tu pani nachodził. Ale jeśli obawia się pani obcych, będę zwracał uwagę na wszystko teraz, kiedy już wiem, że wyspa jest zamieszkana. Zanim jednak pobiegnie pani do domu, aby zaparzyć mi kawę, muszę panią rozczarować. Czas na mnie. Szczupaki nie biorą, kiedy mija ranek. Ale wrócę, żeby nauczyć panią, co robić z bronią.
– Nie!
Nie miał czasu na utarczki słowne. Z powodu tych wszystkich nonsensów nie przywiązał starannie łodzi i, chociaż była wciąż na mieliźnie, kołysała się już niebezpiecznie. Jeszcze kilka minut i będzie musiał płynąć milę do brzegu, niezależnie od tego, czy będzie miał na to ochotę, czy też nie.
– Któregoś wieczoru przyniosę pani pstrąga na kolację, jeżeli będę mógł. Oczywiście niczego nie obiecuję. Ryby w tym jeziorze są sprytne i wyczulone na wędkarzy. Nie dają się łatwo złapać.
– Nie!
Wszedł do lodzi i powoli ją odepchnął.
– Proszę pamiętać, mój dom jest z ciemnego cedru. Może go pani ujrzeć z drugiego krańca wyspy. Jeśli będzie pani potrzebować pomocy…
– Nie!
Gdyby uważnie wsłuchał się w jej lakoniczne wypowiedzi, nabrałby z pewnością przekonania, że nie jest tu mile widziany.
Jej drobna sylwetka malała coraz bardziej, kiedy odpływał od wyspy. Słońce rzucało czerwone światło na jej włosy i w tym momencie uświadomił sobie, że jest prześliczna. Patrzyła na łódź, dopóki nie przekonała się, że z pewnością odpływa. Była taka krucha. Jarl słyszał jakby wewnętrzny głos błagający, żeby pozostawił ją w spokoju.
Wiał niespokojny letni wiatr, jezioro lśniło, marszcząc się pod uderzeniami wioseł. Ujrzał przepływającego pstrąga i poczuł, że słońce zaczyna ostro przypiekać. Był głodny. Nagłe zdał sobie sprawę, że znowu jest zwykły poranek – słońce, woda, upał i głód. Mewa polująca przy brzegu rozwrzeszczała się przeraźliwie, gdy uciekła jej zdobycz. Być może innym razem uśmiechnąłby się na ten widok, ale nie dziś.
Nie chciała, aby ktokolwiek zbliżał się do niej lub do dziecka. To było całkiem jasne, a Jarl nigdy nie pchał się tam, gdzie był niemile widziany. Poza tym nigdy nie starał się zmusić do czegokolwiek żadnej kobiety. Może miała jakieś kłopoty, ale to nie była jego sprawa. Nie znał jej i nie miał powodów, żeby interesować się tym. Najlepiej będzie zapomnieć o całym incydencie.
I nagle zdecydował, że tak właśnie postąpi.
Długo po tym, jak mężczyzna opuścił wyspę, Sara wciąż stała w tym samym miejscu. Jej ręce były lodowato zimne, a serce ciągle biło dziko. Nie opuszczał jej przejmujący lęk.
Kiedyś ktoś musiał ich odnaleźć. Przygotowywała się na to setki razy. Przemyślała dokładnie, co powie, jak się zachowa, co będzie musiała zrobić. I wszystko potoczyło się nie tak, jak zakładała. Wystarczyło, że raz na niego spojrzała i natychmiast wpadła w panikę. Nie możesz sobie pozwalać na tego rodzaju błędy, Saro, powiedziała do siebie. Jesteś taka głupia…
Z wykrzywioną grymasem twarzą podeszła do dubeltówki i podniosła ją z takim entuzjazmem, jakby dotykała pająka. To Max nalegał, żeby miała broń. Jednak nawet ważka wypadłaby lepiej w roli żeńskiego Rambo.
Niedobrze się stało. Co będzie, jeśli ją rozpoznał? Albo jeśli rozpoznał Kipa?
Szybkim krokiem ruszyła w stronę ocienionej werandy. Weszła do sypialni i schowała karabin w szafie, a następnie zaczęła nawoływać syna.
Jak zwykle zjawił się nagle. Z krzaków wyłoniła się para poważnych oczu, zapiaszczone kolana i rozczochrane włosy. Przytulał do siebie nieodłączny spychacz. Patrzyła na niego i nagle poczuła, że nie może już dłużej czekać, aż chłopiec do niej podejdzie. Rzuciła się w jego stronę i porwała go na ręce. Mimo szczupłej sylwetki był dość ciężki, tym bardziej, że wyginał się jak oszalały. Pachniał mlekiem, leśnym zielskiem i pastą do zębów. Był to dla niej zapach miłości, ponieważ tak pachniał jej,syn, jedyna osoba na całym świecie, która się liczyła.
– Potrzebuję twojej pomocy, młody człowieku – mówiąc to wycisnęła kilka mocnych całusów na jego policzkach.
Rok temu zareagowałby na te czułości przeraźliwym śmiechem, ale wtedy jej czteroletni syn nie wiedział jeszcze, co to jest piekło.
Patrzył na nią tym swoim zbyt poważnym spojrzeniem, aż wreszcie po kilku następnych pocałunkach uśmiechnął się nieśmiało. Nic nie mogło jej bardziej ucieszyć niż ta iskierka rozbawienia na jego buzi.
– Hej, pomożesz mi, czy będziesz mnie całował przez cały ranek?