Otworzyła łokciem drzwi do kuchni i podeszła do zlewu. Na zewnątrz wiał okropny, gorący wiatr, niechybnie zapowiadający sztorm. Nagle usłyszała wybuch dziecięcego śmiechu i to sprawiło, że na moment znieruchomiała. To był cudowny dźwięk. Nie słyszała go od miesięcy. Rzuciła ścierkę i wybiegła na werandę, chcąc zawołać chłopca. Nie zrobiła tego jednak. Kip leżał w trawie, machając nogami i wciąż się śmiał. Nie był sam. Obok leżał Jarl, ubrany tytko w dżinsy. Między nimi siedział wielki żółw z pomalowanym pancerzem.
Kiedy Sara ujrzała Jarla, twarz jej przybrała zimny, odpychający wyraz. Ale Kip się śmiał. Z jego powodu.
– Mamusiu! – Kip zerwał się na równe nogi. – Popatrz! Czy on nie jest cudowny?!
– Zachwycający – zgodziła się Sara.
– Zgadnij, co się stało?
– Co?
– On jest mój! Mój, jeśli tylko się zgodzisz. A musisz się zgodzić, bo dostałem go na urodziny.
– Kochanie, twoje urodziny są dopiero za osiem miesięcy.
– To tytko dlatego, że jestem Amerykaninem. Jarl mówi, że mogę być…
– … honorowym – rozległo się z trawy.
– … honorowym Finem – mówił dalej Kip – Finowie mają jakby podwójne urodziny. Jedne zwykłe urodziny, a drugie…
– … imieniny – ponownie dobiegło z trawy.
– I Jarf mówi, że dziś mogą być moje imieniny, a to znaczy, że muszę zatrzymać tego żółwia. Muszę! Mamusiu, on już mnie kocha. Nazwałem go Poika, to po fińsku znaczy chłopiec. Jarl mówi… O rety! – Kip zorientował się, że żółw postanowił znów być wolny i rzucił się w pogoń.
Ponad rok minął od czasu, kiedy Sara widziała swoje dziecko aż tak ożywione. Spojrzała na mężczyznę, który to sprawił.
Jarl leżał wyciągnięty w trawie i przyglądał się jej z uśmiechem. Kiedy ich oczy się spotkały, uśmiech Sary zniknął. Znów poczuła się jak w pułapce. Cała ta przemowa, którą wygłosiła do siebie ubiegłej nocy, nic nie znaczyła. Nie mogła traktować tego mężczyzny jak wroga. Miał zbyt wesołe i szczere oczy. I jej syn…
Oddałaby duszę każdemu, kto potrafiłby sprawić, żeby Kip znów mógł się śmiać. Teraz jednak zrobiła wszystko, żeby jej głos brzmiał sucho i obojętnie.
– A więc wrócił pan, panie Hendriks.
– Mówiłem, że to zrobię – skinął głową – kiedy złapię pstrąga. Przywiozłem też butelkę lakka do spróbowania.
– Nie może pan zostać na obiedzie – powiedziała gwałtownie.
– Nie zostanę – zgodził się, lecz ton' głosu sugerował, że jednak ma nadzieję.
I rzeczywiście został, ale stało się to zupełnie przypadkowo, tak po prostu wyszło. Kip nie odstępował Jarla na krok, gdy ten patroszył rybę. Potem obaj poszli po chrust. Kiedy ogień był już rozpalony, Kip zapragnął pokazać gościowi gołębie i nie mogła się temu sprzeciwić. Przez kilka minut nieobecności omówili już plan zbudowania sauny dla Sary. Dobry Boże, sauna była ostatnią rzeczą, której potrzebowała. Jarl zaproponował, że rozpocznie prace, kiedy oni będą jedli. Sprzeciwiła się temu stanowczo i skończyło się na tym, że zjadł razem z nimi.
Po posiłku Kip siadł ze skrzyżowanymi nogami, a Sara w napięciu przypatrywała się swojemu nieznośnemu sąsiadowi. Na niebie pojawiły się chmury, a fale z coraz większą gwałtownością uderzały o brzeg. Nadchodził sztorm, co z pewnością było Jarlowi na rękę, gdyż stanowiło doskonały pretekst do przedłużenia wizyty. Jest pan niebezpieczny, panie Hendriks, pomyślała Sara. Wolałabym mieć do czynienia z bombą lub być w środku trąby powietrznej, przynajmniej wiedziałabym, co dalej robić.
Zamknęła na moment oczy, a gdy je ponownie otworzyła, ujrzała Jarla stojącego nad nią ze szklanką w dłoni.
– Nie próbowałaś jeszcze lakka.
– Wybacz, nie piję – pokręciła przecząco głową.
Potrząsnął szklanką.
– Jeden łyk ci przecież nie zaszkodzi. Chciałem tylko, żebyś poznała smak.
– Czy pójdziesz wreszcie, jeśli spróbuję? – biorąc szklankę, dotknęła jego ręki. W tym ułamku sekundy po reakcji własnego ciała poznała, że ma do czynienia z mężczyzną. Czuła się zaskoczona i zmieszana, że tak to przeżywa. – Lubisz czytać? – zapytała pośpiesznie.
– Czytać? – z pewnością nie był przygotowany na to pytanie. – Jasne, głównie prozę. Dla rozrywki czytam czasem Parkera i MacDonalda. jednak ostatnio zająłem się klasyką, na nowo odkrywam Steinbecka i Faulknera.
– Wolisz beletrystykę od publicystyki?
– Masz na myśli prasę? Nie, prawie nie czytam gazet – powiedział. – Pełno w nich polityki, zbrodni: sensacji. Nic z tego, co mnie naprawdę interesuje, co chciałbym wiedzieć. Może to dlatego, że pochodzę z innego kraju. Oczywiście, nie oznacza to, że nie potrafię uszanować zainteresowań innych. Czy uważasz, że polityka jest fascynująca?
– Nie, nienawidzę polityki – na chwilę Sara poczuła ulgę. Nie trwało to jednak długo. Nie czytał prasy, ale twarz Kipa wciąż pokazywano w telewizji, w programie o zaginionych dzieciach. Wszystko zależało od tego, jak często oglądał telewizję, ale nie mogła go teraz pytać. Pewnie i tak sprawiła na nim wrażenie osoby zbyt wścibskiej.
– Nie powiedziałaś, jak ci smakuje lakka?
– Jest wspaniała – przyznała.
Powinien przestać wpatrywać się w nią tak intensywnie, przemawiać do niej tak czule i łagodnie, jakby była dzikim zwierzątkiem, które trzeba oswoić. Nie była spłoszonym stworzeniem, była zwykłą, przerażoną kobietą.
– Saro?
Spojrzała znad szklanki. Uparcie dręczyła ją myśl, że Jarl jest dobrym człowiekiem, że jej nie skrzywdzi ani nawet nie przestraszy, ale tak łatwo można ulec złudzeniu. Czuła, że między nią a tym człowiekiem może wydarzyć się coś dobrego i pięknego. Wiedziała jednak, że nie wolno jej do tego dopuścić.
– Nie jesteś już dzisiaj taka zdenerwowana – powiedział łagodnie.
– Zdenerwowana?
– Zdenerwowana – powtórzył. – Pewnie też zachowywałbym się podobnie, gdybym był samotną kobietą z małym dzieckiem. Ciągle jeszcze jesteś trochę wystraszona, prawda? To przejdzie, gdy poznasz mnie lepiej. A teraz – zerwał się i otrzepał spodnie z piasku – muszę omówić z Kipem projekt tej sauny. Kip, zajęty zabawą z żółwiem, przybiegł natychmiast na dźwięk swojego imienia.
– Poczekaj chwilę – poprosiła. Coś jej podpowiadało, żeby zaraz przerwała to wszystko i zrobiłaby to bez wahania, gdyby nie jej syn.
– Możecie sobie robić projekty – powiedziała cicho – tylko nie zaczynajcie niczego budować. Kip, możesz rozmawiać z Jarlem o tej saunie, ale jej nie postawimy.
– Nie chciała robić mu złudzeń.
Rozmawiali aż do zachodu słońca, kiedy stado ciemnych chmur powoli zaczęło nadciągać nad wyspę. Jarl dokładnie obszedł miejsce wokół werandy, a Kip podążał za nim. Kiedy mężczyzna oparł ręce na biodrach i zamyślony podrapał się w ucho, chłopiec powtórzył wszystkie jego gesty.
– Teraz porozmawiamy o saunie. Będzie to stary rodzaj „savu" – powiedział Jarl.
– Słyszysz, mamo? Rozmawiamy o saunie „savu"
– krzyknął przejęty Kip.
– Powinniśmy zbudować ją z brzozy, jeśli jednak nie wystarczy, równie dobrze można użyć sosny.
– Słyszysz, mamo? Potrzebujemy brzozy.
– Musimy też mieć kamienie – dodał Jarl.
– To żaden problem. Nikt nie znajdzie więcej kamieni ode mnie. Zapytaj mamusię.
– Czy on rzeczywiście jest w tym aż tak dobry, Saro?
– Świetny – zapewniła, zastanawiając się, dlaczego odpowiada. Wcale jej nie dostrzegali, tak bardzo zajęci byli sobą.