Rozdział 17
Nadszedł moment, który pozwolił Kaźmierzowi dogłębnie zidentyfikować się z pasażerami biblijnej Arki Noego: ze wszystkich stron ogarniała ich woda, a znikąd nie było ratunku. Fale, wielkie jak dziesięciopiętrowe kamienice, uderzały o burty statku; białe grzebienie piany szczerzyły się jak zęby potwora; wiatr nie pozwalał wyjrzeć na pokład; szare cielsko oceanu falowało, a statek bujał się jak na huśtawce; sztućce na pięknie nakrytych stołach przesuwały się z brzękiem; przewracały się kieliszki i szklanki; orkiestra, przytrzymując kolanami pulpity do nut, niezbyt składnie grała wesołe melodie, by zagłuszyć huk morza; stoły, przy których stali gotowi do usług kelnerzy, daremnie czekały na biesiadników; do posiłków zasiadał jedynie pasażer o nazwisku „327” oraz Murzyn. Kaźmierz, kiedy ujrzał go w pustej jadalni, jak z apetytem jadł gęś w maladze, uznał to za jeszcze jeden dowód niższości czarnej rasy: widać, że ma żołądek jak jakiś struś, co i kamień zećpa, a nie taki delikatny jak Kaźmierz, co od tego frykaśnego jedzenia na drugi dzień zgagi dostał i po nocach śnił mu się kapuśniak ze skwarkami i barszcz zabielany. Taki czarny prymityw nawet wtedy od stołu nie odejdzie, gdy okręt dęba staje, tylko żre i żre, aż mu się te czarne uszy trzęsą… Kaźmierz nawet myśleć o jedzeniu nie mógł. Tkwili wszyscy w kajucie jak dobrowolni więźniowie. Ania leżała odwrócona do ściany, na wszelki wypadek trzymając mokry ręcznik przy ustach. Żołądek co chwila podchodził jej do gardła. Każde bujnięcie statku rzucało ją na ścianę… Kargul wbił spojrzenie w bulaj;jakby bał się, że zielona kipiel oceanu lada chwila wedrze się do środka kajuty. Trzymał się kurczowo brzegów koi, jak rozbitek trzyma się tratwy… Kaźmierz wlepił oczy w lustro, jakby chciał się przekonać, czy jeszcze żyje. Całą noc, kiedy przechyły statku rzucały nim po koi, widział we śnie ojca: Kacper stał w siermiężnym, lnianym odzieniu, powtarzając słowa przysięgi, jaką owego czasu kazał złożyć Jaśkowi w noc jego odejścia z domu: „A przysięgam ja na wszystkie świętości, że drogi do domu nie zapomnę i wrócę na swoją ziemię, żeby kości nasze nie szukały się po świecie”… Kaźmierz nie wiedział, czy tato żal miał do niego, że jego kości zostawił w Krużewnikach, a sam osiadł na cudzej ziemi? Ale wszak to Stalin, Churchill i Roosvelt podjęli za Kaźmierza tę historyczną decyzję! Czy mógł się przeciwstawić takim potęgom? Przeciągając jedną ręką po zielonej i nie ogolonej twarzy, a drugą trzymając się brzegów koi, by nie stracić równowagi, Kaźmierz rozważał inne możliwości interpretacji tego snu, który coś przecież zapowiadał: może tato życzy sobie, żeby Jaśko wrócił z Ameryki do kraju? Ale czy Kaźmierz zdoła do tego przekonać Dżona, jeśli ta żelazna trumna lada chwila może pójść na dno? Dziki lęk chwycił Kaźmierza za gardło: tato nie zwykł psuć śliny na darmo. Zawsze powtarzał, że „posłuch u mnie musi być, bo albo jest rodzina, albo tałatajstwo, a jak kto dęba mi stanąwszy, tego tak w pysk plasnę, że on rzygnie i dupą, i gębą!” Jeśli teraz tato przypomina mu przysięgę, to widać daje z nieba znak, że nadeszła ostatnia chwila, by się z Bogiem pojednać… Chybnęło statkiem, sufit kajuty znalazł się tam, gdzie była podłoga, rzuciło Pawlakiem w kąt, a spadająca z góry waliza, wypełniona własnej roboty kiełbasami i wędzonką, rozpłaszczyła Kaźmierza na podłodze. Wypadł z niej sierp i teraz miotało nim na wszystkie strony. -Aj, Bożeńciu, taż to gorsze jak piekło! Słysząc jęk Kaźmierza, Ania wychyliła się z góry. Jej włosy zwisały smętnie, oczy wyrażały bezgraniczną mękę, a głos dobywał się jak z głębokiej studni. – Kiedy to się wreszcie skończy?
– Widać człowiek niechcący zgrzeszył myślą czy uczynkiem, że mu taką pokutę wymierzyli! Pawlak z trudem usiłował włożyć ręce w rękawy marynarki.
– Ty gdzie, Kaźmierz? – spytał Kargul, czujnie obserwując sąsiada.
– Poratowania u Pana Boga szukać! To oświadczenie bynajmniej nie uspokoiło Kargula. Uniósł się na łokciu i sięgnął po dyndający na szyi Pawlaka woreczek. – A ty czego?! – Kaźmierz szarpnął się do tyłu, jakby to kostucha, a nie Kargul wyciągnęła po niego rękę. – Taż ty pływać nie umiesz -wyjęczał Kargul, dając do zrozumienia, że w razie katastrofy on daje większą gwarancję ocalenia dolarowego kapitału. Wyciągał drapieżne palce, by zerwać z szyi Pawlaka drogocenny woreczek: Nie wiadomo, czego w gruncie rzeczy bronił Pawlak, odtrącając jego rękę. Chyba honoru, bo pieniędzy w nim już nie było. Przetracił wszystko, co udało mu się zyskać za jednym pociągnięciem dźwigni; chyba go diabeł podkusił, że zaraz po próbnym alarmie wkradł się do baru, gdzie „jednoręki bandyta” czekał na takich naiwnych jak on; zmienił banknot u barmana, by mieć do dyspozycji dziesięć dziesięciocentówek, bo chciał tylko podwoić majątek; po kwadransie na szyi Kaźmierza wisiał pusty woreczek; barman, który dobrze wiedział, że pierwsza wygrana jest początkiem klęski, powiedział do Pawlaka tylko dwa słowa: „Przeinwestował pan”… Jak zbity pies, powlókł się do kabiny, przeklinając w duchu te durackie maszyny, które najpierw wiodą człowieka na pokuszenie, by potem obłupić go jak gangsterzy. Nie mógł się przyznać Kargulowi, że przepuścił cały majątek, bo straciłby autorytet i przewagę ekonomiczną. Kiedy sztorm zmuszał statek, by stawał dęba na falach, Kaźmierz uznał, że w razie katastrofy obciążony grzechem rozrzutności prędzej pójdzie na dno. Musi się wyspowiadać i przed ołtarzem kaplicy zapewnić Kacpra, co mu się we śnie w osobistej swej postaci objawił jak żywy, że jak go od tego rozszalałego żywiołu uratuje, jak Pan Bóg uratował Noego i wszystkich, co na jego Arce wśród potopu płynęli, to on raz-dwa się w tym Sikago zawinie, żeby jeszcze zdążyć do domu, nim się Wisienka wycieli! Bo co do tego, że tato objawił mu się nie przypadkiem, to Kaźmierz nie miał żadnych wątpliwości, gdyż Kacper Pawlak nigdy za życia nie miał zwyczaju darmo czasu tracić… Kaźmierz otworzył drzwi kajuty. Nagły przechył rzucił go na kolana. Uderzył głową w ścianę korytarza. Za drugim przechyłem poleciał pod schody i wgiął swoim czołem butlę gaśnicy przeciwpożarowej. Na czworakach wspiął się po schodach. Zmierzał w tej pozycji w stronę sali kinowej, która wedle rozkładu atrakcji w niedzielę rano pełniła funkcję kaplicy. Każda próba stanięcia na dwóch nogach kończyła się fiaskiem; Kaźmierz wrócił do bezpiecznej pozycji i na czworakach posuwał się w stronę kaplicy. Pasażer o nazwisku '327', który beztrosko gwiżdżąc zmierzał schodami do baru, nastąpił mu na rękę: Widząc zieloną twarz człowieka, który daremnie usiłował zejść w dół na czworakach, chciał go wziąć pod ramię i zaprowadzić do baru. Kaźmierz wierzgnął nogą, by uwolnić się od tego, kto próbował stanąć mu na drodze ku łasce oczyszczenia się z grzechów i wszelkich win. Oby tylko ksiądz, co wedle rozkładu miał odprawić mszę, nie był w podobnym stanie co reszta pasażerów. Czy Pawlak mógł kiedyś przypuszczać, że przyjdzie mu na czworakach zmierzać ku rozgrzeszeniu? Mając wciąż opuszczoną głowę, uderzył nią o rzędy foteli sali kinowej, która o tej porze miała pełnić rolę kaplicy. O tym, że dobrze trafił, przekonała go płynąca z głośników kojąca muzyka organowa. Kaźmierz uniósł głowę. Na małym podwyższeniu stał przykryty haftowanym obrusem stół, a na nim krucyfiks, który chwiał się w rytm przechyłów statku. Po obu stronach podwyższenia tkwiły w drewnianych donicach dostojne asparagusy. Pawlak na czworakach przybliżył się do stołu i unosząc oczy w stronę krucyfiksu przeżegnał się w pokorze. Jego usta wyszeptały błaganie: – Za szczęśliwy koniec spotkania z Dżonem i bezlitośnie prędki powrót do domu. A jak to spełni sia, dobry Panie Boże, tak ja w osobistej swojej postaci tu klęczący przysięgę niebu składam, że mszę dziękczynną za ocalenie ciała i duszy naszej zamówię, a grosza na świece i tacę nie pożałuję.