– Aj, Kaźmierz, taż to kłopot serdeczny. Na co ci było w taką kałabanię wdepnąć? Ruscy w 1940 na Sybir wywieźć nas chcieli. Pan Bóg ustrzegł jakoś, a teraz do Ameryki sam dasz się wywieźć? Prosto bezlitosna zgryzota! – Ty nie dziwacz! Ameryka to nie Sybir!
– Pewnie – westchnęła Marynia, zaplatając i rozplatając odruchowo swoje warkocze.
– Sybir nie za morzem! Z ciebie stary bzdyk, po jaką zarazę tobie po świecie wanderować? – Ot, koczerbicha jedna! Jaśko dla naszej ziemi poświęciwszy sia, a ja nie pierekiniec jakiś, żeby ja prośbie brata swego odmówił! Albo jest rodzina, albo tałatajstwo!… Dobrze, że się jeszcze od czterdziestego piątego ten drewniany kuferek przechował na strychu, co w nim Anielcia w transporcie flaszki z bimbrem trzymała. W sam raz na te kiełbasy i boczek nadał sia. Wybrał ja kabana cacusianego. Niech Jaśko naszych kiełbas posmakuje. Choć w ten sposób mu się za to zaproszenie odwdzięczę, choć Bogiem a prawdą to on mi się powinien wywdzięczyć, a nie ja jemu. To on mnie kosą pod żebro dziabnął. Widać jak zaproszenie i grosz na bilet przysłał, chce się od wyrzutów sumienia uwolnić, zanim przyjdzie jego czas, by pojednać sia z Bogiem. Że wyrzuty sumienia ma – to jedno, a drugie, że jak Jaśko chce się przed tą Ameryką swojakami pochwalić, to jemu Kaźmierz nie w guście! Taki konusowaty mikrus u nikogo poważania nie będzie miał! Taż on taki niezdały, że jego nawet do wojska nie chcieli brać, bo na stojący mógł pod końskim brzuchem nawet i w kapeluszu przespacerować sia! Co innego ja. Kargule zawsze postawni byli. Jak ten garnitur założę, com w nim ostatnio był na pogrzebie Kokeszkowej, to sam sołtys Fogiel powiedział, że prosto na trybunę pierwszomajową pasuję, taką posturę mam! Tak rozmyślając Władysław Kargul z przyjemnością przeglądał się w lustrze. Anielcia, pakując do walizy męża trzy pary długich kalesonów, zastanawiała się głośno: – Ciekawość, czego on tam ciebie zaprosił? Kaźmierz mniej by go kosztował, bo przecie mniejszy mniej zećpa. – Ale za mikry on do pokazywania. A razem co innego. Nie ma na nas mocnych!
Rozdział 11
Kiedy zaryczały syreny na MS 'Batory', kiedy orkiestra zagrzmiała „Jeszcze Polska” – Kaźmierz, stojąc na górnym pokładzie, ściągnął z głowy kapelusz i zapłakał: Zapłakał nie na widok machających chusteczkami z nabrzeża Dworca Morskiego Anieli, Maryni i Zenka. Zapłakał, bo głęboki dźwięk basa 'B' przypomniał mu instrument, który przysłał Jaśko przed samą wojną, by wspaniałą trąbą zasilić strażacką orkiestrę. Ksiądz Paralata poświęcił instrument, wspominając z ambony imię ofiarodawcy oraz jego ojca, Kacpra Pawlaka, który tak wychował syna, że ten nie żałuje ciężką krwawicą zdobytych na obczyźnie dolarów na nowiuteńki bas „B”. Kaźmierz czuł, że jego starszy brat z jeszcze jednego powodu ufundował ten instrument: chciał, żeby głośno o nim było nie tylko w Krużewnikach, ale nawet w samej Trembowli, gdzie wtedy jego Marcysia pracowała jako służąca u hurtownika Langnera. Jeśli będą o nim mówić to i Marcysia od Szałajów o nim nie zapomni. Zanim porwał się z kosą na Kargula, by bronić swej ziemi, to nic tylko myślał; jak przekonać rodziców, by mu nie zakazywali żenić się z Marcysią. Ojciec krzywił się niechętnie, bo dziewczynina, co na posługach jest w mieście, to nie to, co Kaśka od Biesagów, prawdziwa gospodarska córka. Co z tego, że jedną nogę ma czut-czut krótszą i ślini się bez przerwy, jakby landrynki ssała? Bogata nie musi być urodna, a Kaśka w posagu krowę by dostała i źrebca, a ta Szałajowa Marcysia to w posagu aby gawroni gaj ma! Nic nie pomagało wyliczanie zalet Kaśki od Biegasów. Jaśko zaparł się i oświadczył matce: „Nic na to nie poradzę, że ja się w niej zachwyciłem!' Tak właśnie powiedział – że się w niej zachwycił – i że albo ta, albo żadna. Jaśko każdej soboty drałował boso do Trembowli i wystawał pod domem Langnerów, żeby mu się jego wybrana choć w oknie pokazała. Nawet kiedy haratnął Władka Kargula kosą, złożywszy przysięgę ojcu przed obrazem Świętej Rodziny, że drogi do domu nie zapomni, pognał tej nocy pod dom hurtownika, wspiął się po dzikiej gruszy do okna Marcysi. Ale nie dane mu było pożegnać się z ukochaną i wymóc na niej przysięgę, że będzie czekać na jego powrót: hurtownik Langner, przekonany, że to złodziej chce się dostać przez okno do jego mieszkania, dwukrotnie wypalił z dubeltówki, strącając z gałęzi niedoszłego amanta służącej. Jaśko na drogę do Ameryki wziął nie tylko ojcowe kamasze, ale także pod skórą na tyłku trzy ziarenka kaczego śrutu. Najpierw, dla podtrzymania więzi z tą, w której się zachwycił, przysłał z Ameryki pięknie wydaną Biblię do kolorowania; doszedł do wniosku, że z czytaniem u Marcysi słabo, ale że zawsze była świata ciekawa, to pewnie zachwyci się tymi zwierzętami, które na stronach „Bible pictures to color” schodziły po potopie z trapu Arki Noego. Marcysia zachwyciła się wielce żywym inwentarzem, który patriarcha ocalił dla świata, a już szczególnie żyrafami i kangurami, o których istnieniu nie miała pojęcia, ale Jaśkowi Pawlakowi do Ameryki nie odpisała, bo z pisaniem nie było u niej najlepiej. Wtedy Jaśko, żeby przypomnieć o swoim istnieniu, zdecydował się być fundatorem instrumentu dla orkiestry, co miało szeroko rozsławić jego imię i nie pozwolić Marcysi o nim zapomnieć… Orkiestra marynarki wojennej grała dziarsko, a Pawlak z odkrytą głową stał na pokładzie i dalej płakał, nie spuszczając oka z grubej tuby basa „B”, jakby to była właśnie ta trąba, jaką kiedyś brat jego przysłał do rodzinnej wsi. Nawet kiedy orkiestra grała wiązankę wesołych melodii, on płakał coraz bardziej rozdzierająco, bo sobie przypomniał pewien pogrzeb, w czasie którego zamilkła przez Jaśka ufundowana trąba: kiedy przez krużewnickie pola kroczył kondukt pogrzebowy za furmanką, na której kolebała się sosnowa trumna ze starym Kargulem, Wojciaszkiem zwanym, słońce tak samiuteńko odbijało się w skrętach trąby jak w tej chwili. Orkiestra strażacka, fałszując niemiłosiernie, grała smętnie marsza żałobnego. I tego właśnie nie mógł zdzierżyć Kacper: to syn jego, Jaśko, przez pazerność przeklętych Karguli musi tułać się po świecie, a Wojciaszkowi zakupiona przez Jaśka trąba ma umilać ostatnią drogę?! Niedoczekanie! Wyskoczył Kacper z chałupy, przez pole gryki pobiegł na przełaj i z szeroko rozkrzyżowanymi rękoma stanął przed księdzem Paralatą, za którym kroczyli spoceni muzykanci. – Nie będzie mi ten antychryst wchodził do królestwa niebieskiego przy tej trąbie! – krzyknął Kacper i wyrwał bas „B” z rąk praktykanta młynarskiego, niejakiego Skowronka. Trzymając instrument pod pachą, zanurzył się po kolana w kwitnącą właśnie grykę. Pozbawiona dudniącego pohukiwania basu orkiestra straciła całkiem rytm, a Kacper poparcie proboszcza. Ksiądz z ambony potępił postawę Kacpra Pawlaka: albo odda trąbę, albo nie dostanie rozgrzeszenia! Oddał stary Pawlak trąbę, jak już sam się do ostatniej drogi szykował. Zagrała mu Jaśkowa trąba na cmentarzu, ale potem grała na wiecach, bo wszystkie instrumenty zarekwirowała Armia Czerwona, gdy po 17 września przyniosła uciemiężonej-klasie pracującej wolność. Wówczas Marcysia, która została kochanką majora NKWD, Bobywańca, występowała na wszystkich mityngach, głosząc jako przedstawicielka ludu pracującego miast i wsi triumf władzy ludowej nad polskimi panami. Ale o dziejach trąby i Marcysi Jaśko Pawlakjuż się nie mógł dowiedzieć. Pierwszy list wysłał Kaźmierz do niego dopiero po wojnie, gdy już w Rudnikach odgrzebał zaszyty w kołnierzu amerykański adres Johna Pawlaka. Nie było w nim słówka o tej, w której tak bardzo zachwycił się jego brat, że nie chciał nawet patrzeć na córkę Biesagów, co miała krótszą nogę, ale za to krowę i źrebca w posagu. Jakże by mógł przekazać informacje, że fala historii wyniosła Marcysię tak wysoko, że aż została kochanką majora, NKWD, z którym razem mieszkała w domu hurtownika Langnera? Jej dawny pracodawca pierwszym transportem pojechał na białe niedźwiedzie, a ona tańczyła przy jego patefonie, zaś major Bobywaniec, leżąc w łóżku, tak długo strzelał z nagana do portretów Rydza-Śmigłego i Mościckiego, że przypominały durszlak… MS „Batory” oddalił się od nabrzeża Dworca Morskiego w Gdyni, a Kaźmierz, mając to wszystko przed oczyma, wycierał rękawem czarnej marynarki cieknące mu ciurkiem łzy. Płakał, bo pomyślał sobie, że kiedy Jaśko pół wieku temu z Hamburga odpływał, nikt mu nie grał polskiego hymnu, najwyżej mu z głodu kiszki marsza grały. Jechał za pożyczone pieniądze, w ojcowych kamaszach, ze zdjęciem ukochanej zrobionym na odpuście. Wyjechał kawalerem i jako kawaler przeżył całe życie, bo widać w nikim się już tak nie zachwycił, jak w Marcysi od Szałajów. A skoro byli dla niego jedyną bliską rodziną, to jak mogli mu odmówić spotkania w Ameryce, choć porę wybrał Jaśko nie najlepszą, akurat w tym czasie Wisienka cielić się będzie… Ania, stojąc przy burcie, machała chustką tak długo, jak długo mogła wśród żegnających rozpoznać sylwetkę Zenka. Lekki wiaterek rozwiewał jej włosy i czuła się jak woltyżerka na grzbiecie pędzącego konia, która zaraz pokaże publiczności potrójne salto. Kiedy ją rozpierało poczucie szczęścia, stojący obok Kaźmierz stał z kapeluszem w ręku jak nad grobem kogoś najbliższego, a łzy leciały ciurkiem na klapy czarnej marynarki. – Dziadku, co się stało? – gorączkowo szukała w torebce chusteczki.