– Ja spełniłem i drugą obietnicę! – naciskał. -Mam też dla ciebie pracę! – Ciocia Shirley też ma dla mnie pracę.
– Chyba w „Massage Club” jako hostessa albo naczynie rozkoszy! A więc wszystko, co tylko pochodziło od Shirley, było dla niego nie do przyjęcia?! W Ani zagrała krew Pawlaczki: niech sobie nie myśli, że ulegnie komuś, kto traktuje kobietyjak przedmioty, które można kupić! Shirley otworzyła jej oczy na to, że kobieta musi się poczuć podmiotem, który sam może wybierać! – Nie bądź śmieszna! September-Junior zlekceważył te zapożyczone od Shirley hasła.
– Ruch Women's Liberation już jest niemodny! Wszystkie aktywistki już dawno płaczą samotnie nocami w poduszkę z tęsknoty za mężczyzną, który by je ujarzmił! Nie miała więc złudzeń, jaką rolę przewidział Junior dla siebie. Odepchnęła go z taką siłą, że chłopak wylądował pod barem. Wybiegła przed dom. Ze zdumieniem spostrzegła, że Shirley wsiada właśnie do czerwonego mustanga. Silnik sportowej maszyny zaryczałjak obudzony lew. Ania w ostatniej chwili wskoczyła do środka. Shirley ruszyła ostro i włączyła się w strumień pędzących ulicą samochodów. Przed dom Johna wypadł September-Junior z marynarką w ręku. Daremnie grzebał w kieszeni w poszukiwaniu kluczyków: ta czarna pantera musiała mu je wyjąć! Przeklęte czarnuchy i ich „black power”! Przed dom wybiegli Kargul i Pawlak, patrząc na oddalający się czerwony kabriolet, w którym obok jasnej głowy Ani powiewały czarne kudły Shirley.
– Taż to kidnaping! – wrzasnął Kargul. -Trza milicję powiadomić! – Ot, pomorek! Moją rodzinę na policję chcesz zdać?! – Kaźmierz zmierzył go od stóp do głów spojrzeniem, pod którym tamten powinien paść jak rażony gromem.
– Jaki to kidnaping, kiedy ciotka bierze rodzinę na spacer?! Kargul pokiwał głową z politowaniem nad naiwnością tego konusa, co zawsze chce kota ogonem odwrócić.
– Ciekawość, jakiego okupu ta czekolada za naszą Anię zażąda!
Rozdział 41
Czerwony mustang stał pod hotelem „Columbus”. Pod markizą przechadzał się po chodniku dostojny portier w granatowym płaszczu, bogato szamerowanym złotym haftem. Ania była zaskoczona, że tak godnie wyglądająca osoba serdecznie pozdrowiła Shirley i wręczyła jej plastykowy woreczek i szufelkę, jakby to były insygnia władzy. Dziwny to był hoteclass="underline" wśród lokatorów byli sami mężczyźni. Mężczyźni oraz psy. Okazało się, że właśnie te psy miały być dla Ani pierwszym krokiem do niezależności. Wjechały windą na dziesiąte piętro. Anię zaskoczyło, że korytarzami snuli się parami mężczyźni o ciepłym, łagodnym spojrzeniu, obejmując się za szyję lub patrząc sobie z oddaniem w oczy. Shirley pukała do drzwi różnych pokoi, zza których najpierw witało ją szczekanie psów. Ich właściciele oddawali pod jej opiekę swoje czworonogi. Po chwili Shirley prowadziła na smyczy dziesięć psów różnej rasy, maści i wielkości. Przemierzały korytarze hotelu ani razu nie spotykając żadnej kobiety. Więc to miała być ta praca, którą Shirley wymyśliła dla niej: wyprowadzanie za opłatą psów na spacer! Kiedy zjechały windą na dół, prowadziły już cały zwierzyniec. Przez hall hotelowy Ania przeprowadziła na smyczy trzy ratlerki, dwa pinczery, jednego spaniela, sukę dalmatynkę oraz trzy siostry collie. Shirley szarpała się z dogiem wielkości półrocznego cielęcia. Portier z uśmiechem zasalutował tej kawalkadzie. Znalazły się na skwerze wśród eleganckich drapaczy chmur ze sforą psów, z których każdy ciągnął w swoją stronę w poszukiwaniu krzaczka, przy którym mógłby wreszcie podnieść spokojnie tylną nogę.
– Nie wiedziałam, że tu można żyć z wyprowadzania psów na spacer.
– Nie wystarcza je wyprowadzać – ostudziła jej zachwyt Shirley, każąc jej zebrać szufelką odchody sześciu jej podopiecznych i zdeponować pieczołowicie we wnętrzu nylonowej torebki.
– U nas zbierasz zboże i masz z tego gówno – pocieszała się Ania, pochylając się z szufelką nad trawnikiem.
– A tu zbierasz gówno i coś z tego masz! Przed „Columbus-Hotel” stał czerwony mustang. Ania spytała, co Shirley ma zamiar dalej z nim robić.
– Jeździć! – Ale to przywłaszczenie! – Trzeba wywłaszczać tych, co nas wyzyskują! -twardo zabrzmiała deklaracja ideowa cioci Shirley.
– Ty nie znasz tych pro blemów, bo u was jest równość! Widać Shirley wyciągnęła opaczne wnioski z tego, co jej Ania wczoraj zdołała opowiedzieć o Polsce. Postanowiła nie odbierać jej złudzeń. Od ideologii ważniejsze były teraz sprawy praktyczne: gdzie teraz mieszkać? Czy może wynająć pokój w tym hotelu? – O, nie, to by im zepsuło markę! – odparła Shirley.
– Dlaczego? Nie jestem złodziejką. -Ale kobietą! – Co z tego? – W „Columbus-Hotel” kobiety są potrzebne tylko psom!
Franciszek Przyklęk od dwóch godzin nie odchodził od klawiatury fortepianu, co chwila powtarzając pierwsze takty poloneza. Korowód dzieci w strojach ludowych depcząc sobie po nogach ruszał środkiem sali, ale nim dotarł do drzwi, gubił krok i utykał jak samochód w korku ulicznym. Przyczyniali się też do tego dorośli, którzy przyglądali się tej próbie. Prezydent Związku Podhalan domagał się stanowczo, żeby poloneza prowadziła para w strojach góralskich, bo górale najwięcej grosza płacą na parafię.
Sprzeciwiał się temu przedstawiciel Skautów III Rzeczypospolitej, który uważał, że: to właśnie para w skautowskich mundurkach powinna otwierać ten korowód.
– Myśmy tu pierwsi byli w Ameryce, a nie wy! – protestował w imieniu górali Steve Fay, a matka dwóch słodkich córeczek, dla których Steve miał niebawem zostać kochającym ojczymem, popierała go gorliwie, gdacząc po angielsku: – Yes, off course! – jakby była już w Chicago nie od kilku dni, lecz od wielu lat. Zajęła się opieką nad barem i sama zaoferowała swoim znajomym z „Batorego” coctail a la „Batory”. Kargul i Pawlak od kilku dni czuli się tak podle, jak wtedy, gdy Kargulowa Jadźka i Witia Pawlak zniknęli z domu, zapowiadając swój powrót dopiero w chwili, gdy obie rodziny,raz na zawsze się dogadają. Zniknęła Shirley, cudem odnaleziona przez Septembra-Juniora, a wraz z nią Ania… Nikt im nie mógł pomóc. September-Junior uznał Shirley za złodziejkę i żałował, żeją odnalazł. Całymi dniami przesiadywał w domu Johna Pawlaka, czekając na jakiś znak. Stroiciel patrzył na niego kuso: wszak to wyraźna niechęć Juniora do Shirley spowodowała zniknięcie Ani. Obie dziewczyny wchłonęła dżungla Chicago. Pawlak i Kargul na każdy telefon reagowali z nadzieją równą przerażeniu: jeśli odezwie się Ania – to dobrze, ajeśli Zenek? Co mu powiedzą? Że jego żonę porwała kradzionym samochodem nieślubna córka Johna Pawlaka w odcieniu mlecznej czekolady? W tej sytuacji oczekiwali w napięciu na dzień 4 października. Tego dnia miała się rozpocząć wizyta papieża w Chicago; jeśli Ojciec święty nie natchnie Ani potrzebą skruchy, to już zostawała im tylko policja! Data przyjazdu papieża-Polaka do Chicago skłoniła wszystkie śmiertelnie ze sobą skłócone polonijne organizacje do podania sobie dłoni i wspólnego przygotowania otwarcia klubu w domu Johna Pawlaka. Ale ta jedność nie trwała zbyt długo… Ekspertem od spraw papieża ogłosił się mister September: on wszak był w Polsce na pielgrzymce Ojca świętego do Ojczyzny i teraz też znalazł się w komitecie powitalnym, który na lotnisku O'Hare miał oczekiwać dostojnego gościa. To oczywiście spowodowało kwasy wśród przedstawicieli Weteranów: ci z RAF-u i w ogóle lotnicy zawsze wynoszą się ponad wszystkich, a krew przelana za wolność jednako waży! Wówczas Weteranów zaatakował prezydent Rzeźników: Weterani i Skauci Rzeczypospolitej zawsze na chama wpychają się ze swymi sztandarami na czoło pochodu na Pułaski-day czy Kolumbus-day przed Rzeźników, ale jeśli chodzi o składki na parafię, to są zawsze daleko za Rzeźnikami a nawet za śmieciarzami polskiego pochodzenia! Na papieża w pierwszych szeregach wystąpią Rzeźnicy – zdecydował Szafranek.
– T piknie! – skrzywił się na to Steve Fay, który uważał, że nie ma lepszych weteranów i rzeźników jak górale.
– Mind you, że Karol Wojtyła jest spod Wadowic i w takim razie górale mu są bliżsi! W ogniu tych sporów nikt nie miał głowy spełnić prośby przybyłych z Polski, by zapewnić im szanse ucałowania dłoni namiestnika Kościoła i złożenia w jego ręce sprawy odnalezienia ich wnuczki i córki Johna. Mister September przekonywał ich, że jest to bardziej sprawa dla jego biura prawnego niż dla papieża, ale Pawlak wierzył już tylko w cud. W dniu przybycia Ojca świętego do Chicago czekał wraz z Kargulem przed domem w nadziei, że September przyjedzie po nich i zabierze ich na lotnisko. Kiedy telewizja przekazała reportaż z powitania na lotnisku O'Hare, zrozumieli, że nikt o nich nie pamiętał… Franciszek Przyklęk zawiózł ich fordem Johna na róg zbiegu ulic Elston i Milwaukee, gdzie miało się odbyć uroczyste powitanie dostojnego gościa przez Polonię. Kargul stojąc na palcach wypatrywał Ani wśród tłumów. Pawlak zaś starał się przepchnąć do przodu, by w chwili pojawienia się postaci Wielkiego Pasterza rzucić się ku niemu i całując dłoń wybłagać modlitwę na intencję odnalezienia dwóch dziewcząt, w których żyłach krąży krew rodu Pawlaków. Cały czas w myślach powtarzał swoją prośbę do dostojnej osoby, równocześnie rozpierając łokciami poprzebierany w sukmany i góralskie stroje polonijny tłum, by w odpowiedniej chwili przebić się i dopaść do papieskich kolan. Ponieważ każdy chciał mieć tę szansę, więc tłum falował, a odpychany przez policję, cofał sięjak morska fala. Spocony Kaźmierz przyciskał do piersi zgnieciony na naleśnik kapelusz; jego spierzchnięte wargi wciąż powtarzały bezgłośnie błaganie i ani się spostrzegł, jak został tak z otwartą gębą, a wielka jak wieloryb limuzyna przesunęła się przed nim z szybkością dziesięciu mil, a za nią, niczym eskadra aniołów stróżów, przejechało dziesięciu policemenów na potężnych motocyklach… Nie tylko Pawlak czuł się zawiedziony, że zgodnie z scenariuszem dostojny gość nie zatrzymał się w wyznaczonym miejscu na spotkanie z rodakami, ale chyba nikt tak jak on nie odczuł tego jako osobistej klęski. Kazali się zawieźć do domu i wypili do dna ostatnią butelkę „swojuchy”. Papieża słyszeli w radio, gdy z kościoła polskiej parafii Pięciu Męczenników do zebranych dziesiątków tysięcy Amerykanów polskiego pochodzenia mówił o wkładzie w dzieło budowy Stanów Zjednoczonych tych Polaków, których bieda wygnała spod rodzinnej strzechy za ocean, na zawsze każąc im tęsknić do kraju swego dzieciństwa… Oni nie byli wygnani na zawsze, ajuż tęsknili. Cóż więc po tylu latach musiał czuć Jaśko? Należało wypić za spokojność jego duszy i dla zdrowotności tych, którzy po nim dostali taki spadek, że aż pewnie wstyd byłby wspominać o tym Ojcu świętemu… Franciszek Przyklęk zostawił ich w domu, sam zaś pojechał do kościoła Pięciu Męczenników w nadziei, że może tam natknie się na Anię. Wrócił bez Ani a także bez guzików u marynarki, które stracił w potwornym ścisku, za to z wyrazem twarzy kogoś, kto znalazł właściwą drogę życia.