– Jestem ogromnie zobowiązana, że zaopiekuje się pan lady Allerton – perorowała uradowana matrona. – Potrzebuję odpoczynku, i to natychmiast. Zamierzałam przejść się po sklepach na Bond Street, ale nie mam na to sił. Zwiedzanie wystaw malarskich jest bardzo wyczerpujące.
Razem opuścili galerię. Markus przywołał dorożkę i polecił woźnicy zawieźć lady Fanshawe do domu, a następnie zaprowadził Beth do swojego powozu. Dzień był jasny, pogodny, a blade, jesienne słońce dość mocno przygrzewało. Idealna pora na spokojną przejażdżkę po parku. Beth była trochę zirytowana, bo zbyt często przystawali, żeby powitać znajomych Markusa. Z rzadka trafiał się ktoś z jej niewielkiego towarzyskiego kręgu. W krótkim czasie została przedstawiona tylu osobom, że w głowie jej się mąciło od nadmiaru tytułów i nazwisk.
Gdy skręcili nareszcie w spokojniejszą alejkę, Markus popatrzył na Beth z przepraszającym uśmiechem.
– Proszę o wybaczenie, ale takie są konsekwencje przejażdżki w godzinach, kiedy modne towarzystwo wylęga masowo do parku. Trudno wtedy normalnie rozmawiać.
– Ma pan w Londynie wielu przyjaciół – odparła uprzejmie Beth, myśląc o damach, które rzucały na nią ciekawskie spojrzenia, a także o dżentelmenach śmiało taksujących ją wzrokiem niczym młodą klacz.
– Znam wielu ludzi, lecz jeśli chodzi o przyjaciół… – Pokręcił głową. – Mógłbym ich policzyć na palcach jednej ręki. Aha, omal nie zapomniałem, lady Allerton! – Dłonią ukrytą w rękawiczce ścisnął jej palce. – Nie mogę zaliczyć pani do grona swoich przyjaciół, bo jesteśmy zaprzysięgłymi wrogami, prawda? Opowie mi pani ze szczegółami o naszej waśni rodowej?
– O waśni… – powtórzyła machinalnie, spoglądając w jego ciemne oczy. Na moment zatonęła w nich i zapomniała o całym świecie, lecz po chwili wzięła się w garść. Trzeba potraktować tę przejażdżkę jako sposobność do przekonania Markusa, że odzyskanie wyspy Fairhaven jest dla niej szalenie ważne. Jeśli będzie się płonić i tracić głowę z powodu jego bliskości, nic na tym nie zyska. Cofnęła dłoń, f której dotykał ręką, a on uśmiechnął się lekko. – Niezgoda między naszymi rodami datuje się od czasów wojen domowych *. – Beth odchrząknęła, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. – Mostynowie trzymali z królem, Trevithickowie opowiedzieli się po stronie parlamentu.
Kiedy sir James Mostyn udał się na wygnanie, towarzysząc królowi Karolowi II, wasza rodzina skorzystała z okazji i ukradła… to znaczy zagarnęła nasze dobra.
– To istotnie była kradzież – poprawił spokojnie Markus. – Obawiam się, lady Allerton, że w naszej rodzinie wielu jest znakomicie prosperujących łotrów i złodziei.
– To hańba bogacić się na cudzej krzywdzie! – odparła zapalczywie Beth. – Co gorsza, w czasach Restauracji Mostynowie odzyskali tylko znikomą część swoich dóbr, bo Trevithickom udało się przekonać króla o swej niezachwianej lojalności, a więc o żadnej karze nie było mowy.
– Widzę, że ma pani silne poczucie sprawiedliwości, lady Allerton – zauważył Markus. – Niestety, bogactwo naszej rodziny, podobnie jak wielu innych, wzięło się z oszustw i dwulicowości.
– Nie brzmi to zachęcająco, milordzie. – Beth obrzuciła go surowym spojrzeniem.
– Widzę, że przodkowie zrobili mi niedźwiedzią przysługę, ponieważ za sprawą ich wątpliwych zasług nie wkupię się w pani łaski. Przeczuwam jednak, że najgorsze jest przed nami. Śmiało! Proszę mnie nie oszczędzać.
Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Jak zwykle mówił kpiącym tonem, ale sprawiał wrażenie zafrapowanego jej opowieścią. Poruszyła się niespokojnie.
– Mam nadzieję, że pana nie zanudzam.
– Ależ skąd! Słucham pilnie.
Beth uświadomiła sobie, że Markus jest z nią szczery. Luźno trzymał lejce, a konie, bardzo dobrze ułożone i świetnie utrzymane gniadosze, wolnym truchtem szły pustą alejką. Markus skupił na Beth całą uwagę. Poczuła się nieswojo, kiedy uświadomiła sobie, ile serdeczności i prawdziwej ciekawości dostrzega w jego spojrzeniu.
– Tak… Na czym skończyłam? Przez sto lat wasza rodzina prosperowała znakomicie, a my ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, lecz wyspa nadal była naszą własnością. – Popatrzyła na Markusa, zapominając na moment, że nie on odebrał Fairhaven jej dziadkowi. Zasłyszane w dzieciństwie straszliwe opowieści o nikczemnych intrygach Trevithicków głęboko wryły jej się w pamięć. – Mój dziadek odziedziczył rodzinne dobra. Postanowił przejść do kontrataku i wystąpił przeciwko pańskiemu dziadkowi. Śmiało rzucił wyzwanie lordowi George'owi Trevithickowi.
– Dziadek George. Nazywano go Wrednym Lordem. Wiele słyszałem o jego występkach. Podobno w młodości współdziałał z przemytnikami, piratami oraz wszelkiej maści złoczyńcami, dzięki którym mógł ciągnąć wielkie zyski.
– Zapewne tak było. W jednej kwestii nie mam wątpliwości. Nasi dziadkowie byli zażartymi wrogami. W pewną, burzliwą marcową noc mój dziadek płynął w stronę Fairhaven, nie wiedząc, że lord już tam wylądował, a rabusie czekają na łup. Wiatr był silny. W ciemnościach mój dziadek nie zorientował się, że lampy sygnalizacyjne ustawione na brzegu wskazujące drogę do portu zostały rozmieszczone nie przez jego służbę. Wrogowie użyli podstępu. – Beth westchnęła głęboko. – Statek się rozbił, wszyscy marynarze zginęli, skrzynia pełna kosztowności poszła na dno. Mój dziadek jako jedyny dotarł do brzegu, ale został napadnięty przez Wrednego Lorda i zginął w walce. Tamten ukradł jego miecz zwany Saintonge, który od wieków był w naszej rodzinie, a także zajął wyspę. I co pan na to, milordzie?
Nieco zdyszana Beth skończyła rodzinną historię i spojrzała wyczekująco na Markusa. Ta legenda powinna być opowiadana w ciemną, burzliwą noc, a nie przy dziennym świetle i ładnej pogodzie, w uroczej parkowej alei. Trudno też bytu uwierzyć, że oboje wywodzą się od antenatów, którzy zaledwie pół wieku temu walczyli na śmierć i życie, chcąc się nawzajem pognębić. Spór dwu bezlitosnych przeciwników, prymitywny i pozbawiony sensu, byłby dziś nie do pomyślenia. Beth spojrzała ukradkiem na swego towarzysza. Dżentelmen w każdym calu, pomyślała. Po chwili zaczęła się zastanawiać, czy to nie pozory. Wiedziała, że Markus kryje w sobie niezgłębione pokłady bezwzględności. Nie była tak – że pewna samej siebie. Jak daleko byłaby zdolna się posunąć, żeby odzyskać rodową własność? Upór i nieustępliwość Mostynów miała we krwi. Może oboje z Markusem byli nieodrodnymi potomkami swych antenatów?
Earl popędził konie, które przyspieszyły i przeszły w kłus. – Jak pani ocenia tę opowieść? – Z uśmiechem odwrócił się do Beth. – Muszę przyznać, że mój dziadek wyszedł w niej na ostatniego łotra. Mam kilka wątpliwości, droga lady Allerton. Dlaczego stary Mostyn żeglował nocą po niebezpiecznych wodach? Czemu miał ze sobą skrzynię wypełnioną złotem i kosztownościami? Jego postępowanie nie wydaje się pani mocno podejrzane?
Beth patrzyła na niego bez słowa. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, żeby kwestionować rodzinną legendę. Doskonale pamiętała nianię Maddy, która przy migotliwym blasku świec opowiadała jej przed zaśnięciem o niedoli dziadka. Beth wyobrażała sobie zwodnicze światło lamp rozstawionych przez rabusiów na klifowym wybrzeżu, trzask rozrywanych ostrymi skałami drewnianych burt, ciepłe refleksy idące od złotych monet, które spadały w morską toń. Nie przyszło jej do głowy zastanawiać się, dlaczego dziadek wziął ze sobą skrzynię złota ani czemu płynął na wyspę nocą, w czasie burzy. Dopóki Markus nie zadał tych pytań, w ogóle nad tym nie myślała.