Выбрать главу

– O, nie! W to nie uwierzę. – Beth napotkała sceptyczne spojrzenie Charlotte. – Zresztą kto wie…

– Sama żywisz takie podejrzenia. Opowiedz mi szczegółowo o tamtej rozgrywce. Co wtedy zaszło?

Beth miała świadomość, że rumieńce na jej policzkach stają się coraz ciemniejsze.

– Nic szczególnego – mruknęła, unikając przenikliwego wzroku kuzynki. – Trochę mi nadskakiwał… I robi to nadal.

– Zapewne, a skoro tak się rzeczy mają, powinnaś zachować ostrożność. Trevithick nie należy do mężczyzn gotowych zadowolić się salonowym flirtem. Niebezpieczny z niego człowiek.

– Naprawdę? – Zbita z tropu Beth zapomniała o ostrożności. – Nie wiedziałam, że ma tak złą reputację.

– Bo w ogóle nie zwracasz uwagi na takie sprawy. Pamiętasz tego łowcę posagów, który wiosną starał się o twoje względy? Uznałaś, że to przemiły jegomość.

– Owszem, ale lord Trevithick jest całkiem inny.

– Racja. Znacznie bardziej niebezpieczny. Przy nim tamten był całkiem nieszkodliwy – odparła Charlotte, podchodząc do drzwi. – Radzę ci uważać, kochanie.

Gdy wyszła, Beth pozbierała dokumenty i podeszła z nimi do okna. Usiadła na niskim parapecie wyściełanym miękkimi poduszkami, żeby się wygrzewać w promieniach jesiennego słońca. Spoglądała na ulicę, gdzie roiło się od handlarzy i przechodniów.

Położyła akta wyspy na kolanach, w zadumie spoglądając na widoczną w oddali gęstwinę wież i spadzistych dachów. Jesienny pobyt w Londynie przyprawiał ją o klaustrofobię, bo pora roku sprzyjała raczej konnym przejażdżkom po łąkach i polach, wyprawom na klifowe wybrzeże, skąd wzrok sięgał daleko w morze, i spacerom po plaży przy akompaniamencie fal, z sykiem ginących w piasku.

Beth popatrzyła znowu na dokumenty. Czuła się dziwnie, ale nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Być może wszystkiemu winne było zaskoczenie. Nagle stała się przecież właścicielką upragnionej wyspy. Może radosna nowina najpierw ją poraziła. Po chwili uświadomiła sobie jednak, że nie o to chodzi. Musiała omówić tę sprawę z Markusem i zapytać, co on zamierza. Nie wiedzieć czemu poczuła się oszukana. Dopięła swego, ale nie była z tego zadowolona, choć nie umiała powiedzieć, dlaczego tak się dzieje.

Tego ranka w klubowej czytelni panowała zupełna cisza. Dla Markusa była to miła odmiana po burzliwym śniadaniu w Trevithick House. Wicehrabina, oburzona zachowaniem syna podczas wczorajszego balu, skarciła go surowo za jawne lekceważenie rodowych powinności. Według niej Trevithickowie nie po to przez dwieście pięćdziesiąt lat pielęgnowali nienawiść do Mostynów, żeby Markus sprzeniewierzył się rodzinnej tradycji, emablując chętną wdówkę, mniejsza o to, jak bogatą. Markus oburzony jawną niesprawiedliwością matki wobec Beth zmiął serwetkę, rzucił ją na stół i natychmiast wyszedł z domu. Nieco poweselał, gdy na St. James spotkał Justyna. Razem poszli do klubu, gdzie młodszy z kuzynów uciął sobie drzemkę, a starszy pogrążył się w lekturze „Morning Chronicie”.

Po godzinie Markus obudził Justyna lekkim szturchnięciem.

– Ile wczoraj wygrałeś? Gdy wychodziłem, Warrender był ci winien dziesięć tysięcy gwinei. Masz dość, żeby zaspokoić tę chciwą śpiewaczkę z opery, którą utrzymujesz?

– W sumie dwadzieścia pięć tysięcy – wymamrotał Justyn, nie otwierając oczu. – Warrender dał mi pieniądze i wziął sobie dziewczynę. Jest słodka, ale zbyt niesforna.

– Korzystna transakcja. Sprzątasz dom, żeby się ustatkować?

– Niedoczekanie twoje! – Justyn ziewnął. Otworzył oczy i spod zmrużonych powiek zerknął na Markusa. – To raczej ty dałeś się złapać w pułapkę.

– Chcesz mnie zniechęcić do małżeństwa, stary draniu? Wczoraj wyśpiewywałeś peany na cześć lady Allerton.

– Nie zaszkodzi wziąć sobie posażną żonkę – odparł poważnie Justyn. – To bogata rodzina, ale jest w nich zła krew. Nie mamy prawa ich krytykować. I my, i oni to banda piratów i złodziei. Jesteśmy siebie warci.

– Możesz mnie nazwać dziwakiem, ale nie ożeniłbym się dla pieniędzy – odparł z namysłem Markus.

Justin obrzucił go badawczym spojrzeniem.

– Chyba mówisz szczerze, ale wygląda na to, że nie będziesz musiał dokonywać takiego wyboru. Wzięło cię, co? Zawróciła ci w głowie do tego stopnia, że podarowałeś jej wyspę.

Markus nie odpowiedział, uśmiechnął się tylko. Justyn znał go zbyt dobrze, żeby dał się omamić, ale za wcześnie było na rozmowę o ślubie. Myśląc o Beth, Markus niecierpliwie wiercił się w fotelu. Wkrótce zamierzał jechać do niej z wizytą i zabrać na przejażdżkę. Chciał porozmawiać z nią, skłonić do złożenia obietnicy, że nie umknie natychmiast z Londynu, żeby obejrzeć nową posiadłość. Uśmiechnął się na myśl o tym, jak zareaguje, kiedy się dowie, że oddał jej Fairhaven. Odczuwał zadowolenie, bo sprawił jej przyjemność. To odczucie było dla niego nowością. Dotychczas pomagał ludziom z wielkopańską nonszalancją. Po raz pierwszy w życiu miał potrzebę czynienia dobra i opiekowania się kimś innym. Skwitował to odkrycie kolejnym uśmiechem. Do diabła, chyba się starzeję, bo zachciewa mi się ślubu i własnych pociech, pomyślał.

Podszedł do niego służący, niosąc na srebrnej tacy bilet wizytowy.

– Przepraszam, milordzie. W holu czeka pan Gower. Pyta, czy zechce pan teraz poświęcić mu trochę czasu.

Markus uniósł brwi. Widział się dzień wcześniej z Gowerem i odebrał gotowy dokument poświadczający darowiznę. Prawnik zaklinał go, żeby trochę poczekał, zastanowił się, okazał odrobinę zdrowego rozsądku. Markus spieszył się, bo chciał sprawić radość Beth, więc natychmiast podpisał akt własności i nie zważając na rady prawnika, kazał wysłać papiery. Z pewnością wydarzyło się coś nieoczekiwanego, ponieważ Gower uznał za konieczne niepokoić go w klubie. Markus zastanawiał się, czy sprawa dotyczy Fairhaven, czy wyniknęły inne problemy.

Prawnik czekał przed drzwiami klubu, na ulicy. Miął w rękach kapelusz, jakby był wystraszony albo zdenerwowany. Po namyśle Markus uznał, że prawnik sprawia wrażenie przygnębionego.

– Milordzie, proszę wybaczyć, że zaprzątam panu głowę, ale sprawa jest pilna – mamrotał, wodząc spojrzeniem od Justyna do Markusa. – Nie zawracałbym panu głowy…

– Rozumiem, Gower – przerwał Markus. – Do rzeczy. W czym problem?

– Milordzie, oto dokumenty, z którymi powinien się pan zapoznać. Wyszły na jaw pewne fakty… – Gower wtulił głowę w ramiona.

– Dotyczące Fairhaven – wpadł mu w słowo zaciekawiony Justyn. Gower kiwnął głową, Markus spochmurniał.

– Chodzi o wyspę… i o lady Allerton.

– Nie będziemy dyskutować o tym na ulicy – burknął Markus. – Gower, pańska kancelaria lepiej niż Trevithick House nadaje się do takich rozmów. Chodźmy tam.

W milczeniu ruszyli na Chancery Lane. Wszyscy trzej czuli się mocno skrępowani. Gower wpuścił ich do środka. W głębi pomieszczenia aplikant pracował przy biurku, ale siedział daleko, więc nie mógł usłyszeć ani słowa. Gower poprzekładał ostrożnie leżące na krzesłach dokumenty i poprosił gości, żeby usiedli, ale Markus nie miał na to ochoty.

– Dzięki, wolę stać – odparł cierpko. – O co chodzi, Gower? Cóż to za ważne informacje?

Prawnik usiadł za wielkim mahoniowym biurkiem i zaczął nerwowo przekładać papiery. Markus był coraz bardziej zaniepokojony.

– Na miłość boską! Człowieku, mów nareszcie, o co chodzi!

Poczuł na sobie karcące spojrzenie Justyna, więc próbował zapanować nad nerwami. Sytuacja nie zmieni się na lepsze, jeśli będzie krzyczał na Gowera, który wykonywał tylko swoją pracę. Markus nie chciał go sobie zrazić, bo potrzebował skrupulatnego prawnika gotowego zatroszczyć się o wszystkie sprawy, którymi on sam nie lubił się zajmować. Z obawą czekał na rewelacje dotyczące Beth. Zrobiło mu się ciężko na sercu.