– Też coś! Jak ty to sobie wyobrażasz? Moim zdaniem obecność Trevithicka jedynie pogorszy sprawę.
– Ależ nie! Jeśli usiądziemy przy jednym stole i spokojnie omówimy wszystkie aspekty tej sprawy, wkrótce dojdziemy do rozsądnych wniosków.
Beth wpatrywała się w kuzynkę z niedowierzaniem. Ciekawe, która z nich jest bardziej szalona.
– Lottie, sama widziałaś, jak zachowywał się lord, kiedy przyszedł do naszego domu w Londynie. Naprawdę sądzisz, że potrafi spokojnie dyskutować?
Zafrasowana Charlotte zmarszczyła brwi.
– Zauważyłam, że był wtedy mocno poruszony. Zapewne z natury jest porywczy, ale w normalnych okolicznościach niewątpliwie panuje nad sobą.
Beth skwitowała te słowa, robiąc kwaśną minę. Według niej cała ta sytuacja była daleka od normalności, a Charlotte niepotrzebnie łudziła się, że dzięki rzeczowej i spokojnej rozmowie można ją uporządkować. Zważywszy na okoliczności, byłoby co najmniej dziwne, gdyby lord szukał teraz porozumienia. Gdyby nawet do tego doszło, traktowałaby go dość podejrzliwie. W głębi ducha miała nadzieję, że nie będzie mu się chciało opuszczać stolicy i przy marnej pogodzie gnać do Devon, podczas gdy w Londynie bawiono się na całego. Nastała pełnia jesiennego sezonu, a nadchodzące Boże Narodzenie absorbowało uwagę i mogło zniechęcić lorda do uciążliwych podróży.
Nim Beth wyłożyła kuzynce swoje racje, z dziedzińca dobiegł turkot kół, a za oknami salonu mignęły w ciemności mocne latarnie.
– Stajenny! – rozległ się niski męski głos. – Do mnie! Beth wstała od stołu, podeszła do okna i wyjrzała przez okno z niewielkimi szybkami. Na zewnętrznym dziedzińcu stał wspaniały powóz pomalowany na kolor granatowy oraz ciemnozielony, zaprzężony w cztery dorodne konie. Zerknęła na powożącego, który rzucił lejce pasażerowi i zeskoczył. na ziemię. Poczuła nagle, że coś ją ściska w żołądku, jakby była głodna, choć przed chwilą zjadła obfity posiłek.
Odwróciła się do Charlotte, która zaczęła się już niepokoić.
– Wkrótce sama będziesz mogła ocenić, ile zdrowego rozsądku ma lord Trevithick – powiedziała z pozornym spokojem. – Wygląda na to, że już tu jest.
W trosce o dobrą reputację Charlotte poleciła kuzynce odejść od okna i starannie zaciągnęła zasłony. Wezwała służbę, kazała sprzątnąć naczynie i podać herbatę. Z filiżankami w rękach zasiadły obie w wygodnych fotelach ustawionych przed kominkiem i spoglądały na siebie, daremnie próbując ukryć zdenerwowanie. Były świadome, że dobre wychowanie nakazuje powitać znajomych, ale żadna nie kwapiła się tego uczynić.
Przyjazd nowych gości wywołał w gospodzie spore zamieszanie. Beth słyszała donośny głos Markusa gawędzącego z parobkami i stajennymi, którzy zachwycali się jego końmi. Błyskały latarnie, trzaskały drzwi. Beth stwierdziła złośliwie, że lord jak zwykle robi wokół siebie mnóstwo zamieszania. Wolno piła herbatę, zastanawiając się, jak zdołał w jeden dzień dojechać do Marlborough, skoro w czasie podróży nie zmienił swojej czwórki na konie pocztowe. Wkrótce uznała jednak, że nie chce tego wiedzieć. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać. Najchętniej zataiłaby, że zatrzymała się w tym zajeździe. Nie chciała kolejnej kłótni, a zapał do walki całkiem ją opuścił.
Z korytarza dobiegł głos Justyna Trevithicka, zamawiającego pokoje i kolację dla dwóch podróżnych. Charlotte, która właśnie dolewała kuzynce herbaty, także go usłyszała, i od razu się zarumieniła. Potem rozległo się skrzypienie drzwi prowadzących do głównej sali. Buchnął stamtąd gwar i tubalny śmiech. Beth uznała, że są uratowane, a przybysze nie będą ich niepokoić, bo idą do baru na coś mocniejszego. W chwilę później niemiło się rozczarowała.
– Stajenny wspomniał, że oprócz nas zatrzymali się tu dzisiaj inni podróżni. – Beth znowu usłyszała Markusa, który szedł korytarzem. Słowa brzmiały dość wyraźnie, bo służąca wychodząc, zostawiła uchylone drzwi. Beth na wszelki wypadek podbiegła o nich i przyłożyła ucho do szpary.
– Tak, milordzie – odparł właściciel zajazdu, przekrzykując hałas dochodzący z głównej sali. – Stanęły u nas na nocleg dwie wytworne damy.
– Beth! – rzuciła półgłosem oburzona Charlotte, która przykładnie siedziała w fotelu. – Co ty wyprawiasz?
– Cicho! – Beth położyła palec na ustach. – Podsłuchuję.
– Prawdziwe damy czy… takie farbowane, które tylko się pod nie podszywają? – W głosie Markusa słyszała drwinę. Właściciel najwyraźniej poczuł się urażony takim tonem, bo odparł, nie kryjąc oburzenia:
– Za pozwoleniem, milordzie! U mnie nie znajdzie pan żadnej wywłoki. Gospoda jest porządna. Tamte panie to prawdziwe arystokratki, żadne farbowane lisy!
– Przepraszam – zreflektował się Markus. Beth usłyszała szelest. Właściciel gospody podziękował wylewnie, a Markus dodał: – Rzecz w tym, że nasze znajome także wyruszyły dziś w podróż, ale trochę nas wyprzedziły. Próbujemy je dogonić. W ciągu dnia zatrzymaliśmy się w zajeździe, gdzie one wcześniej były, więc mamy szanse wkrótce je spotkać. – Szelest rozległ się ponownie. – Dwie śliczne młode damy. Młodsza jest przepiękna: ciemnowłosa ze srebrzystoszarymi oczami…
Beth zrobiło się ciepło na sercu, ale sama przed sobą udawała oburzenie jego swobodnym tonem. Jak śmiał tak rozmawiać o niej z obcym mężczyzną! Z drugiej strony jednak zarumieniła się, słuchając z ukrycia miłych komplementów. Nie była całkiem odporna na pochlebstwa. Właściciel zajazdu najwyraźniej rozpoznał ją w tamtym wizerunku. Chrząknął znacząco i oznajmił nader skwapliwie:
– Tak, milordzie. Myślę, że damy, o których pan mówi, goszczą tutaj. Jedna z nich to prawdziwa piękność.
Beth westchnęła cicho. W żadnym z zajazdów, w których się dziś zatrzymywały, nie było potrzeby zachowywania incognito, ale powinna była przewidzieć, że właściciele i służba, zachęceni napiwkami, ochoczo udzielą wszelkich informacji na temat gości. Tutejszy gospodarz paplał jak najęty, chcąc zadowolić hojnego ofiarodawcę.
– Panie są teraz w saloniku. Tam je pan znajdzie. Ośmielę się zauważyć, że wkrótce udadzą się na spoczynek. Są już po kolacji, a cały dzień podróżowały.
– Rozumiem – odparł Markus. Beth poznała po krokach, że zbliża się do drzwi saloniku. – Sądzę jednak, że gdy dowiedzą się o naszym przyjeździe, chętnie spędzą z nami wieczór przy kominku.
Beth odskoczyła od drzwi jak oparzona. Charlotte obrzuciła ją karcącym spojrzeniem.
– Co się dzieje? – szepnęła.
Beth przymknęła oczy i natychmiast otworzyła je szeroko.
– Lottie, wracajmy do naszych pokoi, bo oni zaraz tu przyjdą!
Zza drzwi dobiegł odgłos kroków i głos Justyna.
– Markusie, chodź na chwilę do stajni. Stephens mówi, że ma problem z naszymi końmi.
Gdy panowie wyszli na dziedziniec, przez uchylone drzwi do salonu wpadło zimne powietrze. Podeszwy męskich butów głośno stukały o kamienie brukowanego dziedzińca. Beth chwyciła Charlotte za rękę, pomogła jej wstać i natychmiast pociągnęła za sobą. Błyskawicznie przecięły korytarz i wbiegły schodami na górę. Gdy znalazły się w pokoju Beth, zdyszana i oburzona Charlotte opadła na wielkie łoże z baldachimem i kolumienkami. Beth zamknęła za sobą drzwi i ciężko dysząc, oparła się o nie plecami.
– Kochanie, co to ma znaczyć? Nie możesz przywitać się, jak nakazuje dobre wychowanie? – wykrztusiła z trudem Charlotte.
Beth nie była pewna, co jej na to odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że teraz czuje się zbyt wyczerpana, aby stawić czoło Markusowi. Wolała z tym poczekać do jutrzejszego ranka. Wtedy będzie silniejsza i lepiej przygotowana. Teraz nie miała pojęcia, co mu powiedzieć i jak zakończyć dzielący ich spór. Jednego była pewna: nie wróci do domu jak potulna owieczka tylko dlatego, że ją dogonił.