Beth zorientowała się, że Marta nadal ją obserwuje, i uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Poza tym nie mogę interesować się wyłącznie lordem Markusem, bo chcę przynajmniej raz zatańczyć z twoim Colinem, droga Marto. A skoro już mowa o tańcach, nie sądzisz, że powinnaś teraz iść do siebie i wystroić się na bal? Tyle czasu zmitrężyłaś, pomagając mi, że niewiele go już zostało dla ciebie. Wkrótce trzeba zejść na dół.
Gdy Marta pobiegła się przebrać, Beth sięgnęła po swój woreczek i stanęła przed lustrem, podziwiając świetnie skrojoną suknię z wiśniowego aksamitu, który znakomicie podkreślał urodę szarosrebrzystych oczu i bogactwo czarnych loków. Wyglądała odświętnie i cieszyła się z tego, bo okazja była wyjątkowa: doroczna zabawa wyspiarzy z Fairhaven. Beth westchnęła machinalnie. Czuła się jak debiutantka przed pierwszym balem. Paradoksalnie marzyła o tym, żeby ukryć się w tłumie i nie zwracać na siebie uwagi.
Z sali balowej na parterze dobiegła skoczna muzyka. Beth rozpoznała dźwięk skrzypiec i bębnów. Wraz z muzykantami przybyli zapewne mieszkańcy Fairhaven. Pora się do nich przyłączyć. Mała nadzieję, że Markus będzie nazbyt zaabsorbowany witaniem gości, żeby zwrócić na nią uwagę.
Daremnie łudziła się, że zniknie w tłumie. Gdy zeszła do zamkowej sieni, Markus już tam był, ubrany w elegancki wieczorowy strój, który na pewno nie pochodził z rodowego kufra. Bawił rozmową lady Salome. Jej satynowa żółta suknia i bogato zdobiona zielona narzutka od razu przyciągały wzrok. Całości dopełniał stroik na głowę wykonany z mewich piór.
Gdy Beth zatrzymała się w połowie schodów, Markus podniósł głowę i nie odrywał wzroku od jej postaci dopóty, dopóki nie stanęła na ostatnim stopniu. Zmieszała się pod jego uporczywym spojrzeniem. Podszedł bliżej, ujął szczupłą dłoń i złożył na niej pocałunek.
– Ślicznie pani wygląda, lady Allerton. Podziwiam interesujący naszyjnik. Idealnie podkreśla barwę pani oczu.
Beth roześmiała się i odruchowo dotknęła paciorków, które otaczały jej szyję. Nie zabrała ze sobą w podróż żadnej biżuterii, ale suknia, mocno wycięta z przodu, aż się prosiła o jakąś ozdobę. Nieco onieśmielona Marta przyniosła jej naszyjnik wykonany z szarych kamyków znalezionych na plaży. Beth uznała, że są równie piękne jak kosztowne perły i brylanty, które zostawiła w sejfie londyńskiego mieszkania. Założyła je na bal, szczerze wzruszona gestem Marty.
– Królowa Saba w odświętnych szatach wita króla Salomona – oznajmiła z teatralnym gestem pachnąca wytwornymi perfumami lady Salome. Podeszła, żeby objąć Beth. – Muzykanci już grają. Zaczęły się tańce. Szkoda czasu na gadanie. Idę poskakać!
Markus podał ramię Beth. Dystyngowanym krokiem ruszyli do sali balowej, gdzie tańczono już skocznego kadryla.
– Zdumiewające, jak wielu muzykantów jest na Fairhaven, milordzie. Grają świetnie. Taki czysty dźwięk! – zauważyła Beth przyglądając się licznej orkiestrze. – Jak im się udaje mimo dużej wilgotności powietrza utrzymać instrumenty w dobrym stanie?
Markus roześmiał się głośno.
– Nasi wyspiarze to roztropni i zaradni ludzie. Zapytani, dlaczego mają tak dużo dzieci oraz tylu muzykantów, odpowiadają tak samo: zimą nie ma tu co robić, więc każdy szuka sobie rozrywki.
– Milordzie! – zawołała oburzona Beth, ale oczy jej się śmiały.
– Zatańczymy? – spytał zachęcająco Markus. Popatrzył na nią roziskrzonymi oczyma. – Zachowałem dla pani kilka tańców.
– Cóż za poświęcenie! Zapewne jest pan oblegany. Tyle tu ślicznych młodych dam. Nie lada pokusa!
Markus spojrzał na nią znacząco.
– Tylko jedna młoda dama pociąga mnie z nieodpartą siłą, lady Allerton. Prędzej czy później dam się skusić.
Weszli do wielkiej sali zamku Saintonge, na co dzień chłodnej i pustej, a dziś całkiem odmienionej, jakby na jeden wieczór odzyskała dawny splendor. W ogromnym kominku buzował ogień. Blask niezliczonych kandelabrów i latarń odbijał się w starannie wypolerowanych tarczach i mieczach, które zawieszono na ścianach. Gobeliny jaśniały kolorami, a między nimi umieszczono girlandy z jedliny i ostrokrzewu przypominające, że niedługo Boże Narodzenie. Na bal przybyli wszyscy mieszkańcy Fairhaven, a było ich osiemdziesięciu dwóch. Doskonale się prezentowali w odświętnych ubraniach.
Jaśnie państwo podejmowali dziś także całą służbę, więc goście sami brali jadło i napitki. Wielki stół niemal uginał się pod ciężarem wołowiny pieczonej w aromatycznych przyprawach. Goście śmiało czerpali z kotła napełnionego ponczem.
– Jest pyszny – oznajmił Markus, gdy skosztował owego specjału. – Powinien ci smakować – zachęcał Beth.
Miał rację. Aromatyczna mieszanka wina, korzennych przypraw i owoców cytrusowych była wyborna. Racząc się ponczem, Beth wspominała grzane wino, które Markus przysłał jej i Charlotte tamtego wieczoru, gdy przybyły do zajazdu w Marlborough. Ze ściśniętym gardłem wspominała tamte czasy, bo przez ostatnie kilka tygodni tak wiele się zdarzyło, nie zawsze zgodnie z jej planami. Markus zmrużył oczy i obserwował ją uważnie.
– Co się stało, Bem? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha!
– Od kiedy mówimy sobie po imieniu, milordzie? – żachnęła się.
– Uważasz, że to niewłaściwe? Po wszystkim, co razem przeszliśmy? Ty również zwracałaś się do mnie po imieniu.
– Jest pan nietaktowny, wypominając mi takie drobne uchybienie – odparła rezolutnie, spoglądając na niego ponad brzegiem filiżanki.
– Ten wieczór jest wyjątkowy, a zatem proponuję, żebyśmy przynajmniej dziś darowali sobie wszelkie konwenanse.
Beth duszkiem dopiła poncz.
– Zgoda, Markusie, ale uważajmy, żeby lady Salome nas nie usłyszała. Sam mówiłeś, że pozory mylą, więc podejrzewam, że konwenanse są dla niej ważniejsze… – Urwała w pół zdania, bo ciotka Markusa przemknęła obok nich, tańcząc z rozradowanym hodowcą owiec o twarzy rumianej od ponczu. Opowiadał jakieś dykteryjki, więc zanosiła się od śmiechu. – Czy ja wiem? – zreflektowała się Beth. – Lady Salome i konwenanse? Chyba powinnam zmienić zdanie.
– Mam nadzieję, że sposób świętowania przyjęty na Fairhaven nie jest dla ciebie wstrząsem – powiedział z uśmiechem Markus. – Chodzą słuchy, że bywa czasami dość rubasznie.
Beth udawała, że jego bliskość nie robi na niej żadnego wrażenia, ale gdy czuła na sobie jego kpiące spojrzenie, z trudem zachowywała pozory opanowania. Szukając ratunku, utkwiła wzrok w suto zastawionym stole. – Na miłość boską? Co to ma być? – Wskazała dorodną pomarańczę nabijaną goździkami i ozdobioną liśćmi ostro krzewu, która stała pośrodku stołu na niewielkim trójnogu wykonanym z patyczków. – Calenning. Walijski symbol obfitych zbiorów, jak mi opowiadano. Na Fairhaven obyczaj angielski miesza się z walijskim – objaśnił skwapliwie.
– Czy jest tu dzisiaj więcej takich ciekawostek? – Rozejrzała się wokół.
– Mamy jemiołę – powiedział i oczy mu się zaświeciły. Wskazał dorodną kępę zieleni nad ich głowami. – Proszę spojrzeć w górę, milady.
– O, nie, milordzie! Wolę zatańczyć. – Beth sprytnie uniknęła zasadzki.
Kadryl dobiegł końca. Orkiestra stroiła instrumenty, szykując się do odegrania kolejnego utworu. Zabrzmiały pierwsze takty.
– Goniony! – Beth zaklaskała w dłonie. – Znam go z dzieciństwa.
Taniec był radosny i szybki. Bal na Fairhaven bardzo się różnił od sztywnych i konwencjonalnych rozrywek londyńskich sezonów. Beth udało się jeszcze zatańczyć z Markusem kadryla, a potem wzięły go w obroty inne panie. Beth śmiało porywali do tańca młodzi wieśniacy. Tego wieczoru nie miała chwili oddechu. Przypomniała sobie tradycyjne melodie oraz figury i kroki zapamiętane z dawnych lat spędzonych na dalekiej prowincji. Zegar wybijał kolejne godziny, a nastrój w sali balowej stawał się coraz swobodniejszy. Betki z przyjemnością kołysała się w rytm łagodnych melodyjnych utworów. Markus znów poprosił ją do tańca. Oczy mu błyszczały, gdy brał ją w ramiona.