Выбрать главу

Beth uśmiechnęła się lekko. – Muszę przyznać, że ogromnie przypadł mi do gustu.

Nie zdołała powiedzieć nic więcej, bo Markus porwał ją w objęcia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

– Obawiam się, że będę zmuszona opuścić was i udać się w podróż – oznajmiła ponuro lady Salome.

Oparła się na motyce, żeby mocniej zawiązać pomarańczowe i purpurowe wstążki płaszcza krytego zielonym aksamitem. Ostre narzędzie na długim stylisku posłużyło jej do rozbicia skorupy lodu na powierzchni sadzawki. Gdyby tego zaniedbała, złote karpie zimujące w ogrodzie nie miałyby czym oddychać. Beth widziała złotawe smugi przesuwające się pod lodem na de ciemnego podłoża. Miała nadzieję, że biedne rybki nie czują przejmującego zimna albo są na nie odporniejsze niż ona.

– Okropny mróz! Tylko tego nam brakowało! – narzekała lady Salome. – Zaskoczyły nas takie kaprysy pogody. Surowa zima do niczego nie jest nam potrzebna. Tyle mamy zajęć na wyspie. Szkoda mi czasu na odśnieżanie i kruszenie lodu.

– Dlaczego pani wyjeżdża? – zapytała Beth, gdy szły po świeżym śniegu ku zamkowi.

– Dostałam list od Johna – odparła starsza pani. – Zatrzymano go dłużej w Exeter, więc prosi, abym dotrzymała mu towarzystwa. Obawia się, że nie zdołamy wrócić tu na Boże Narodzenie. Łatwo sobie wyobrazić, czym ci biedni, zacofani wieśniacy będą się zajmować pod nieobecność swego pasterza. Wygląda na to, że jesienią przyszłego roku wielebny ochrzci masę dzieciaków.

Beth nie umiała powstrzymać śmiechu.

– Biskup na pewno przyśle duchownego, który w zastępstwie wielebnego Johna zaopiekuje się waszą trzódką.

Lady Salome westchnęła z irytacją.

– Zapewne, ale to będzie namiastka duchowej posługi. To nie jest moje jedyne zmartwienie. – Obrzuciła Beth badawczym spojrzeniem. – Lękam się zostawić ciebie sam na sam z Markusem, chociaż jesteście zaręczeni. To gorszące! Nie wypada!

Zarumieniona Beth pochyliła się, z wyjątkową starannością czyszcząc zaśnieżone buciki. Minęło dobre kilka chwil, nim weszła za lady Salome do ciepłej zamkowej sieni.

– Wiadomo pani, że nie zabawimy tu długo – przypomniała. – Obiecałam rodzinie, że na święta wrócę do Mostyn Hall, a Markus chce je spędzić z matką i siostrami w ich rodowej siedzibie. Nasz ślub prawdopodobnie odbędzie się wiosną.

– Bardziej mnie interesuje, jak się będziecie prowadzić w najbliższych tygodniach – odparła ponuro lady Salome. – Łatwo jest zboczyć z właściwej drogi. Po moim wyjeździe zabraknie przyzwoitki, która by was przywołała do porządku. Nie zapominaj, moje dziecko, że grzeszy się łatwo, ale pokuta trwa wiecznie, bo z piekła nie ma ucieczki. Beth starała się zachować powagę. Nie podzielała obaw lady Salome. W głębi ducha była przekonana, że gdyby dała się uwieść Markusowi, zamiast skwierczeć w ogniu piekielnym, dotknęłaby nieba, ale za nic nie powiedziałaby tego na głos. W obecności bogobojnej siostry pastora nie mogła sobie pozwolić na podobne bluźnierstwo.

– Moim zdaniem nie ma pani najmniejszych powodów do obaw – odparła z kwaśną miną. – Od balu minęły trzy dni i przez cały ten czas Markus ani razu mi nie uchybił.

Starsza pani sceptycznie przyjęła jej zapewnienia.

– Zapamiętaj sobie moje słowa, dziecinko. Daj diabłu palec, a weźmie całą rękę. Czasami trudno oprzeć się pokusie. Chociaż… – Lady Salome nagłe wyraźnie poweselała. – Jestem głęboko przekonana, że Markus bardzo cię kocha. Aż przyjemnie popatrzeć na takie wielkie uczucie.

Beth miała w tej kwestii spore wątpliwości. Nie sądziła wprawdzie, że Markus oświadczył się jedynie po to, żeby ostatecznie rozwiązać kwestię Fairhaven, ale podejrzewała, że o miłości z jego strony nie ma mowy. Co gorsza, obawiała się, że wbrew płomiennym zapewnieniom wcale jej nie pragnie. Przed zaręczynami miała powody, by sądzić, że namiętnie jej pożąda, ale po balu trzymał się od niej z daleka. Dużo pracował. Zdawała sobie sprawę, że jest zaabsorbowany wprowadzaniem zmian i ulepszeń na wyspie. Teraz otwierały się przed nim znacznie większe możliwości, bo żenił się z posażną damą, więc tym staranniej planował, jak z pożytkiem dla wszystkich wydać pieniądze. A jednak mimo nawału pracy mógłby poświęcać narzeczonej trochę więcej uwagi.

Od wyjazdu lady Salome minął tydzień, ale nie zdarzyło się nic, co skłoniłoby Beth do zmiany zdania. Markus wciąż pracował: albo zamykał się z Colinem McCrae w swoim gabinecie, albo przemierzał wyspę, nadzorując pracę w terenie.

Wieczorami jadł z Beth kolację, a potem jak stare małżeństwo gawędzili przy herbacie, czytali lub grali w karty. Gdy zdecydowała, że idzie spać, odprowadzał ją do schodów, zapalał świecę i składał na policzku niewinny pocałunek. Zdegustowana nużącą powściągliwością obiecała sobie, że następnego dnia rzuci mu się na szyję… i zobaczymy. Była niemal pewna, że odsunie się z jawną dezaprobatą i spyta, co jej dolega. Zachowywał się tak, jakby nigdy, przenigdy jej nie pożądał.

Po wyjeździe lady Salome Beth wzięła na siebie większość jej obowiązków, bo poczuwała się do opieki nad wyspiarzami. Odwiedzała i pielęgnowała chorych, wizytowała lekcje w miejscowej szkole, a także dbała o zamkowy ogród i szklarnię, bo wiedziała, że przyszła ciotka nigdy by jej nie darowała, gdyby drzewka pomarańczowe uschły, a rybki zmarniały. Po wypełnieniu wszystkich obowiązków przy sprzyjającej pogodzie chodziła na długie spacery wzdłuż wybrzeża lub po okolicznych pagórkach. Nieodmiennie zachwycała się surowym pięknem wyspy. Z dala od eleganckiego towarzystwa czuła się wolna i oddychała pełną piersią.

Skończył się listopad, zaczął grudzień. Lady Salome od dwóch tygodni bawiła w Exeter, ale nie było od niej żadnych wiadomości. Beth miała nadzieję, że wkrótce dowiedzą się, czy wielebny John i jego siostra wrócą na święta do domu. Gdyby musieli zostać w Exeter, warto by wiedzieć, kogo biskup przyśle na zastępstwo, żeby wierni na Boże Narodzenie me zostali bez pastora. Beth zdawała sobie sprawę, że Markus opóźnia wyjazd, bo czeka na wiadomości od krewnych i nie chce zostawić wyspiarzy na łasce losu. Sama też niechętnie myślała o wyjeździe, ale dała słowo, że przyjedzie na święta do Mostyn Hall, żeby zobaczyć się z Charlotte, więc musiała dotrzymać obietnicy. Myślała o tym, spacerując paplaży i machinalnie rzucając kamykami w spienione fale. Nie była sama. Marta McCrae przyszła z córeczką Annie i grupą wiejskich dzieci szukać wyrzuconych na brzeg morskich osobliwości, nadających się na świąteczne dekoracje. Dzieciarnia uwijała się w poszukiwaniu skarbów, a malutki synek Marty spał w koszyku stojącym na płaskiej skale.

Nadchodził przypływ. Fala porywała kamienie i muszle, sięgając niemal brzegu sukni. Beth rozejrzała się odruchowo jakby chciała sprawdzić, czy wszyscy są bezpieczni. Marta odeszła z dziećmi dość daleko. Wszyscy oglądali teraz muszle znalezione na piasku przez jedną z dziewczynek. Niesione wiatrem radosne okrzyki mieszały się z głosami morskich ptaków. Ktoś płakał. Beth nadstawiła ucha. Słabe, piskliwe kwilenie gdzieś w pobliżu… Popatrzyła na wysokie skały odległe o dwadzieścia metrów. Marta postawiła na nich wiklinowy koszyk, w którym spał malutki Jamie. Przez granitowy grzbiet przelewała się morska woda. Zaabsorbowana poszukiwaniami Marta zapomniała o maleństwie.

Beth ruszyła pędem w stronę potężnych głazów. Kiedy tam dobiegła, ujrzała porwany przez fale koszyk z niemowlęciem. Kątem oka dostrzegła łódź z wiosłami zacumowaną. obok skał i podskakującą rytmicznie na falach. Skoczyła do wody. Nim dopadła łodzi, była mokra do pasa. Nie bez trudu wgramoliła się do środka, odcumowała i natychmiast zaczęła wiosłować, raz po raz oglądając się przez ramię, żeby nie stracić z oczu koszyka. Mały Jamie darł się wniebogłosy.