– Rozpoznasz ją?
– O, tak… – odparł pogrążony w zadumie Markus. – Wszędzie bym ją poznał, Justynie.
– Przysuń krzesło bliżej, moje dziecko – poleciła chrzestnej córce lady Fanshawe, gestem dając do zrozumienia, że młoda dama niepotrzebnie kryje się w głębi teatralnej loży. – Niewiele stamtąd zobaczysz. I przestań się tak pochylać, bo panowie tylko na to czekają. Lada chwila zaczną cię lustrować spojrzeniami. Och, spójrz! – Lady Fanshawe wychyliła się z loży tak mocno, że omal nie wypadła. – To pan Rollinson i lord Saye. Jestem pewna, że podczas antraktu zajrzą do nas.
Beth przesunęła krzesło, a jednocześnie odchyliła się do tyłu. Próbowała stać się niewidzialna. Dawno otrzymała zaproszenie na teatralny wieczór i nie mogła się wymówić, ponieważ lady Fanshawe była najbliższą przyjaciółką jej matki. Choć przedstawienie zapowiadało się wspaniale, to był jedyny powód, który skłonił dzisiaj Beth, żeby przyjechała do modnego teatru na Drury Lane. Grano „Rywali” Sheridana *.
Ponad barierką loży Beth spojrzała na zatłoczony parter. W takim tłumie można się zgubić. Widzowie spacerowali, rozmawiając z ożywieniem. Wytworni młodzieńcy, damy, kurtyzany… Cofnęła się szybko. Elegant, który popatrzył na nią, unosząc kieliszek, wydawał się znajomy. Lady Fanshawe nie zwróciła na to uwagi, bo gestem pozdrawiała przyjaciół, których wypatrzyła w tłumie.
W teatralnej sali zrobiło się gorąco. Beth wachlowała się, obserwując widzów. Kit jak poprzednio dotrzymywał jej dziś towarzystwa, lecz gdy tylko dotarli na miejsce i spotkali się z lady Fanshawe, poszedł do loży znajdującej się po lewej stronie, gdzie rozmawiał teraz z fertyczną damą, która miała na sobie suknię z zielonego jedwabiu, a we włosach strusie pióra kołyszące się przy każdym ruchu. Lady Fanshawe zmierzyła ją taksującym spojrzeniem, mamrocąc, że do teatru przychodzi coraz więcej hołoty i byłoby lepiej, gdyby Kit w ich obecności nie afiszował się z takimi znajomością – mi. Beth udawała, że jej to nie obchodzi, ale ukradkiem zerkała ciekawie na chere amie kuzyna. Ta energiczna osóbka w zieleniach nie marnowała czasu. Po chwili Beth uświadomiła sobie jednak, że podczas maskarady londyńskich kurtyzan sama nader śmiało dążyła do celu, więc nie miała prawa oceniać tamtej kobiety.
Mimo obaw uspokoiła się z wolna i lustrowała wzrokiem teatralnych widzów. Doszła do wniosku, że nic jej nie grozi. Raczej wątpliwe, żeby została rozpoznana. Miała dzisiaj na sobie prostą sukienkę z bladoróżowego muślinu, w której nie rzucała się w oczy. Chciała założyć turban z tej samej tkaniny, w którym wyglądałaby całkiem nijako, ale Charlotte zaprotestowała, stanowczo zapowiadając, że takim stroju nie wypuści jej z domu, ponieważ wygląda jak uboga krewna z prowincji. Beth westchnęła. Jaka szkoda, że Charlotte nigdzie z nią nie bywa, ponieważ od dzieciństwa lęka się tłumu i umiera ze strachu w zatłoczonych salach balowych oraz bankietowych. Dziwne, że w towarzystwie znajomych bawiła się doskonale, natomiast obcy ludzie zawsze ją przerażali.
Beth przyglądała się Kitowi żegnanemu wylewnie przez fertyczną przyjaciółkę w zieleniach. Przedstawienie miało się wkrótce rozpocząć, więc szybko wrócił do swoich pań i zaczął się rozglądać. Jego uwagę zwróciła urocza dziewczyna, zapewne debiutantka, zajmująca właśnie miejsce w loży naprzeciwko. Beth natychmiast to spostrzegła i obserwowała kuzyna z rosnącym zainteresowaniem. Nie uszło jej uwagi, że panienka także popatrzyła na Kita i zamilkła w pół słowa. Przez dłuższą chwilę mierzyli się spojrzeniami. W końcu dziewczyna uśmiechnęła się lekko i niechętnie odwróciła głowę. Kit był mocno poruszony. Beth obiecała sobie, że w antrakcie zapyta go, kim jest owa ślicznotka.
Nagle zamarła w bezruchu i zapomniała o Kicie oraz jego amorach, ponieważ za uroczą panienką do loży wszedł postawny mężczyzna z dumnie podniesioną głową. Beth miała wrażenie, że nadal brzmi jej w uszach łagodny, trochę kpiący męski głos, który usłyszała podczas maskarady londyńskich dam lekkich obyczajów. Podobne odczucie miała, czytając list, który dostała kilka dni temu za pośrednictwem pana Gough. Zaczynał się w ten sposób:
„Droga pani, amatorko przygód i mocnych wrażeń…” Wachlarz niespodziewanie wysunął się drżącej dłoni. Próbowała go podnieść, a zarazem zniknąć w cieniu. Zgięta wpół wodziła palcami po dywanie, a jednocześnie w pośpiechu analizowała sytuację. Jak ukryć się przed bystrym spojrzeniem Markusa Trevithicka, skoro ich loże znajdowały się naprzeciwko siebie? Gdyby chciała teraz wyjść, nie zdołałaby wymknąć się niepostrzeżenie. Przeklinała bladoróżowa sukienkę, bo w przyćmionym świetle teatralnej sali jasny strój był teraz widoczny jak latarnia morska.
– Czemu się tak pochyliłaś, Beth, kochanie moje? Szukasz czegoś na podłodze? A może ci słabo? Źle się czujesz? Chcesz wrócić do domu?
Beth wyprostowała się natychmiast, bo donośny głos lady Fanshawe rozlegał się w całym teatrze.
– Nic mi nie jest, milady. Upuściłam wachlarz… – Niespodziewanie zawiesiła głos i pod wpływem nagłego impulsu popatrzyła na odległą lożę i napotkała spojrzenie ciemnych oczu Markusa Trevithicka. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że ją rozpoznał. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się\ w nią z kpiącym uśmiechem, a następnie ukłonił się lekko.
Przedstawienie zaczęło się nareszcie, więc zwróciła oczy ku scenie. Trudno jej było śledzić akcję sztuki, bo jakiś wewnętrzny głos zachęcał ją, żeby patrzyła na lorda Trevithicka. Musiała walczyć ze sobą, żeby nie ulec pokusie. Z udawanym zainteresowaniem przyglądała się aktorom. Wkrótce uświadomiła sobie, że niewiele jest osób, które tak jak ona sprawiają wrażenie zainteresowanych wyłącznie akcją sceniczną.
Zajęci rozmową widzowie w sąsiednich lożach ani myśleli zamilknąć. Wytworne towarzystwo najwyraźniej traktowało spektakl jako niezbyt istotny dodatek do swobodnej konwersacji. Gwar rozmów zaczął w końcu irytować Beth, która z powodu tej gadaniny nie mogła się skupić. Nic dziwnego, że jej myśli błądziły znowu wokół kłopotów, których sama sobie przysporzyła.
Gdy pięć dni temu Gough przyszedł do niej z wiadomością, że lord odmawia dotrzymania umowy i oddania jej Fairhaven, był zirytowana, lecz ta wolta wcale jej nie zdziwiła. Poleciła swemu prawnikowi, żeby zaproponował kupno wyspy za dobrą cenę i spokojnie czekała na odpowiedź. Była przekonana, że tym razem Trevithick zgodzi się sfinalizować transakcję. Przeżyła wstrząs, gdy następnego dnia zdenerwowany Gough wrócił z niczym. Dowiedziała się, że rozmawiał z samym lordem, a oferta została odrzucona. Co gorsza, lord Trevithick z niewiadomych powodów domagał się, żeby osoba, w imieniu której występował prawnik, ujawniła wreszcie, kim jest, i osobiście rozmawiała z nim o transakcji. Beth odmówiła, podwyższając kwotę. Stać ją było na taki wydatek, a on… Sądziła, że nie przepuści takiej okazji. Zamiast zgody na podpisanie umowy Gough przyniósł list.
„Droga pani, amatorko przygód i mocnych wrażeń… Zaciekawiły mnie złożone przez panią oferty, ale oświadczam, że nie będziemy korzystać z pośredników. Musimy załatwić sprawę twarzą w twarz. Jeśli zamierza pani zachować inconito, sprzedaż nie dojdzie do skutku. Wkrótce i tak będę i wiedział, jak się pani nazywa i gdzie mieszka. Jeśli nie zechce się pani ze mną zobaczyć, rozpocznę poszukiwania”.
Po lekturze tego listu Beth przez dwa dni nie wychodziła z domu. Gdy patrzyła teraz na Markusa Trevithicka, uświadomiła sobie, że nie jest wystraszona, tylko zła, bo czuje się oszukana. Przegrał z nią w kości, lecz nadal miał w ręku wszystkie atuty. Nie chciał oddać Fairhaven, odmawiał sprzedaży, a na dodatek pozna wkrótce jej imię i nazwisko. Gdyby wygadał się, że była na maskaradzie londyńskich kokot, miałaby zaszarganą opinię. Najmądrzej byłoby zrezygnować z kupna Fairhaven i wyjechać na prowincję, ale podejrzewała, że nawet wówczas nie dałby jej spokoju. Złościła się na niego, a do siebie miała pretensję, że straciła kontrolę nad sytuacją.