Starał się patrzeć na ogromnego mężczyznę odważnie, bez lęku, chociaż kolana mu się trzęsły. Za jego plecami stała cała szajka: Oczko, Kilka, czyli Szóstka, tamci dwaj, podobni do siebie jak dwie krople wody, i jeszcze jeden, ten z nalaną gębą (śpiący z rewolwerem). Brakowało tylko beznogiego kaleki.
Książę miał swoją kwaterę w „Kazaniu” na samym końcu korytarza, którym Sieńka niedawno szedł. Od pokoju z ikonostasem, gdzie Oczko rzucał nożami, trzeba było przejść jeszcze kawałek, skręcić, i dochodziło się do numeru z osobną sypialnią. Sypialnię widział Skorik tylko przez na wpół uchylone drzwi (nic szczególnego: łóżko przykryte barwną narzutą, na podłodze kiścień – kolczaste stalowe jabłko na łańcuchu; coś więcej trudno było dojrzeć), ale salon urządzono wspaniale – ogromny perski dywan, tak puszysty, że wydawało się, iż człowiek stąpa po leśnym mchu; pod ścianami rzeźbione skrzynie (a ile w nich dobra – aż strach!); na dużym stole rząd butelek wódki i koniaku, srebrne kieliszki, kawałek niedojedzonej szynki i słój kiszonych ogórków. Książę coraz to wsadzał rękę do tego słoja, wyławiał co jędrniejsze i chrupał je tak smakowite – że Sieńce aż ślinka ciekła. Chociaż Książę był przystojny, warz miał trochę zmiętą i obrzmiałą. Musiał chyba sporo wypić – a potem długo spać.
Teraz wytarł rękę o podołek jedwabnej wypuszczanej koszuli. Znów wziął karteczkę do ręki.
– Czy ona zwariowała? Wie przecież, że mam skompletowaną talię. Ja jestem królem, tak?
Zagiął palec, a Oczko wtrącił:
– Wkrótce będziesz miał tyle tytułów, co sam najjaśniejszy imperator. Nazywasz się Książę, w interesach jesteś królem, a niedługo zostaniesz jeszcze asem. Z łaski bożej As Wszechmoskiewski, Król Chitrowki, Książę Pijaniców.
Sieńce wydawało się, że Oczko pozwolił sobie na zbyt wiele, ale Księciu żart się spodobał – wybuchnął gromkim śmiechem. Inni także zarechotali. Skorik nie bardzo rozumiał, co ich tak rozbawiło, ale na wszelki wypadek też się uśmiechnął.
– Kiedy zostanę asem, wtedy będzie inna rozmowa. – Książę odłożył świstek na stół, gotów dalej wyliczać na upierścienionych palcach. – Śmierć to dama, tak? Ty, Oczko, jesteś waletem. Słonina to dziesiątka, Bosman – dziewiątka, Ryzyk – ósemka, Fizyk – siódemka. Tego tu musiałbym wziąć na szóstkę, a przecie szóstkę też już mam. Prawda, Kilka?
– No – potwierdził chłopak.
Teraz Sieńka zrozumiał, o czym Książę mówi. Chłopaki opowiadali, że u prawdziwych przestępców, którzy żyją wedle złodziejskiego kodeksu, banda nazywa się talią. W każdej z nich musi być ośmiu członków, a każdy zajmuje odpowiednią pozycję. Najważniejszy jest król, jego mana – dama, potem idzie walet, główny pomocnik króla, a dalej pozostali – od dziesiątki do szóstki. Więcej niż osiem osób bandycka szajka nie może liczyć. Zawsze tak było, jak świat światem.
Sieńka spojrzał na długowłosego, zwanego Oczko, ze szczególnym szacunkiem. Ho, ho, walet! Mało, że jest prawą ręką króla, to jeszcze zwykle w talii bywa specjalistą od mokrej roboty. Pewnie dlatego nazywa się „walet”, że jak walnie, to na śmierć.
– Wakatów nie notujemy – oznajmił Oczko, jak zawsze, wymyślnym językiem, ale Skorik zrozumiał, że wolnych miejsc w talii brak.
Jednak, co dziwne, Książę go nie przepędzał. Wciąż stał i zafrasowany drapał się po głowie.
Dwie szóstki – co to za talia? Co na to powie dintojra? – Książę westchnął ciężko. – Och, Śmierci ty moja, sama już nie wiesz, czego ode mnie jeszcze chcieć…
I Sieńka zrozumiał nagle, że Książę, choć niezadowolony, boi się okazać Śmierci nieposłuszeństwo, mimo że taki z niego bohater. Skorik poczuł się pewniej, wyprostował plecy i spojrzał na członków bandy już bez strachu. I tak sami muszą rozwiązać ten problem zgodnie z życzeniem Śmierci.
Dobra – powiedział w końcu Książę. – Jak się nazywasz? Skorik? Na razie pokręcisz się ot tak, bez przydziału. A potem zobaczymy, co z tobą zrobić.
Sieńka aż oczy zmrużył, żeby się nie roześmiać ze szczęścia.
Niech będzie bez przydziału, grunt, że jest teraz prawdziwym bandytą i należy do najpierwszej w całej Moskwie bandy. Procha i Michejka pękną z zazdrości. A jak jeszcze zacznie dostawać dolę, będzie mógł wziąć Taszkę na swoją manę, żeby nie musiała się szlajać ze wszystkimi. Niech sobie siedzi w domu, dorasta i rozkłada kwiatki.
Książę machnął ręką w stronę stołu i wszyscy sobie nalali, jedni wódki, inni koniaku, zaczęli pić, tylko Oczko nie. Sieńka też łyknął brązowego napitku, żeby spróbować, ale to świństwo okazało się gorsze od samogonki. Chociaż był głodny, nie wziął ani kawałeczka szynki – musiał przecież pokazać się w jak najlepszym świetle: nie jest jakimś tam głodomorem, nie wypadł sroce spod ogona. Trzymał się z boku, dyskretnie, patrzył i słuchał, broń Boże, nie mieszał się do rozmowy. Tamci także nie patrzyli w jego stronę – nie interesował ich małolat. Tylko Kilka zerknął na Sieńkę dwa razy. Raz tak sobie, a za drugim – mrugnął do niego. I na tym się skończyło.
A Książę zaczął opowiadać bliźniakom, siódemce i ósemce, o Śmierci.
– Wy, powiada, Ryzyk i Fizyk, jesteście u nas niedawno, jeszcze nie wiecie, co to za baba. Widzieć ją widzieliście, fakt, ale to za mało. Opowiem wam teraz, jak ją zdobywałem, wtedy zrozumiecie. Kiedy jej poprzedniego gacha, Jaszkę z Kostrom, menty nafaszerowały ołowiem i Śmierć została sama, zacząłem się do niej podsuwać. Już dawno wpadła mi w oko, ale nie miałem śmiałości wchodzić Jaszce w drogę. Cieszył się wielkim szacunkiem dintojry, a ja byłem zwykłym, szeregowym złodziejaszkiem. Nie miałem ani talii, ani porządnej meliny, nie chodziłem na mokrą robotę, nie robiłem dużych skoków. Pewnie, nie byłem na Chitrowce ostatni, ale gdzie mi tam do Jaszki! Nie mogłem się z nim równać. Tyle że wciąż myślałem: żeby nie wiem co, ta ślicznotka musi być moja. Pierwszy raz wtedy napadłem na kasę pożyczkową, stróża poczęstowałem basałykiem. Zaczęło być o mnie głośno, forsy miałem jak lodu. Słałem Śmierci różne prezenty – złotą biżuterię, porcelanę, japoński jedwab. A ona wszystko odsyłała z powrotem. Kiedy przychodziłem, wyganiała mnie, nawet słowa ze mną zamienić nie chciała.
Ale ja się zaciąłem, bo rozumiałem: wciąż jeszcze jestem dla niej za drobną płotką.
Dobra. Napadłem na wagon pocztowy, załatwiłem dwóch ludzi. Zgarnąłem czterdzieści tysięcy.
Zjawiłem się pod jej domem z chórem cygańskim, nocą. Psom z miasnickiego cyrkułu odpaliłem pięćset rubli, żeby mi nie przeszkadzali. Pod drzwiami postawiłem obite atłasem pudełeczko, a w nim była brylantowa brosza, o, taka wielka.
I co? Cyganie i Cyganki ochrypli, zdeptali obcasy w tańcu, a ona drzwi nie otworzyła, nawet przez okno nie wyjrzała.
No, myślę sobie, o co ci jeszcze chodzi? Nie o pieniądze, nie o prezenty – to jasne. Więc o co?
Umyśliłem sobie, że zażyję ją z innej mańki. Wiedziałem, że Śmierć bardzo lubi dzieci. Do marińskiego przytułku, gdzie zbierają sieroty z Chitrowki, śle pieniądze, ubrania, słodycze. Raz Jaszka przyniósł jej setkę złotych imperiałów w koszyku z fiołkami, a ta, szalona, kwiatki sobie zostawiła, za to pieniądze oddała zakonnicom z przytułku, żeby zbudowały łaźnię.
Myślę: dobra, nie kijem go, to pałką.
Kupiłem pud czekolady, najlepszej, szwajcarskiej, trzy bele holenderskiego płótna na koszule i krośniaku na bieliznę pościelową. Osobiście to wszystko odwiozłem, przekazałem matce Maniefie. Proszę, powiadam, to gościniec dla sierotek od Księcia.
Tu spasiony, dziesiątka, przerwał mu opowieść i wtrącił z uśmieszkiem:
– Aha, już my wiemy, co to za gościniec.